Najpierw w Learze, później w firmie Bury. Strajki pracowników Specjalnej Strefy Ekonomicznej wybuchły w połowie września. Bardzo szybko jednak zostały uciszone. Ani kierownictwa obu firm, ani pracownicy nie chcą ich komentować. O ile na początku odezwało się do nas wielu rozgoryczonych sprawą mielczan, o tyle końcem września wszyscy nabrali wody w usta. - Już po wszystkim? Czy ktoś z firmy może podsumować, jak to się skończyło? Podzielcie się. Bo tak to można tylko liczyć na ciche plotki. A wtedy z prawdą można się od razu minąć – pisał czytelnik na naszym portalu końcem września. Inny pytał, czy choć warto było rozpoczynać strajk. - Pracuję tam. Po ludzku boję się, bo nie znam dnia ani godziny, kiedy nie wystarczy mi już tylko wsparcie, a widmo utraty pracy, naprawdę kiepskiej, paraliżuje mnie, bo mam rodzinę – napisał czytelnik, podpisując się „Strach”. Strajki w jednej firmie trwały kilka dni. Tam dyrekcja podjęła negocjacje. Inaczej było w kolejnej, gdzie strajk zakończył się, z tego, co przekazali nam pracownicy, po godzinie. Dotarliśmy do osoby, której nazwisko znane jest redakcji, ale chciała pozostać anonimowa: - Prawdą jest, że kilka osób dostało wypowiedzenia z pracy, a uzasadnieniem tych wypowiedzeń było organizowanie strajku i jego kierowanie. Zostało zwolnionych sześć dziewczyn, które zabrały głos w rozmowach z panią dyrektor podczas tak zwanego strajku, aby reszta ludzi zaczęła się bać i temat strajków zakończyć.
Dotarły do nas również wieści, że nawet jeśli pracownicy chcieliby powalczyć o swoje prawa, to i tak są na straconej pozycji: bez świadków, bez potwierdzeń zastanej sytuacji. Wszyscy boją się mówić o tym incydencie.
Więcej w 41 numerze Korso