Mam wrażenie, że nie ma drugiej takiej choroby jak nowotwór, której byśmy się tak bali...
Nauczeni jesteśmy, by patrzeć na nowotwór jak na coś koszmarnego, że to wyrok, że już po mnie, będę cierpieć, zostaną najbliżsi, nie ma dla mnie ratunku, umrę. To przede wszystkim kojarzy się nam z chorobą nowotworową, którą traktujemy jak chorobę śmiertelną. A tak naprawdę ktoś kiedyś mądrze napisał, że najbardziej śmiertelną chorobą jest życie. Tak czy inaczej ta śmierć kiedyś nadejdzie, nie ma co do tego wątpliwości. Może nadejść niespodziewanie, zabiera ludzi zdrowych, zabiera dzieci, zabiera nam najbliższych, niekoniecznie z powodu choroby. Choroba na pewno pokazuje nam, że w organizmie coś się zadziało nie tak, coś niedobrego. Choć w tych czasach jest już coraz więcej ludzi, którzy mówią o chorobie w sposób dość otwarty, ale i kontrowersyjny. Twierdzą, że choroba to tak naprawdę dobra wiadomość. Tylko jak to zaakceptować w chwili, gdy jedziemy na tym starym wyuczonym podejściu?
Faktycznie, medycyna nie radziła sobie z nowotworem przez całe lata, ale teraz jest już nieco lepiej, choć wciąż trudno i ciężko. Natomiast wydaje mi się, że cały czas dużym problemem jest patrzenie na człowieka jako na zespół narządów, tkanek, komórek i układów, a niestety tak to trochę wygląda. A tak naprawdę wszystko zaczyna się w głowie i tam też się kończy. Zupełnie pomijamy sferę naszej duchowości i psychiki. Długie lata uważało się, że do psychologa czy psychiatry chodzą tylko "stuknięci". Na szczęście to się zmienia, ludzie wiedzą, że mogą sobie w ten sposób pomóc i powinni z tego korzystać. Natomiast, żeby zrozumieć przesłanie choroby, należałoby się zastanowić nad własnymi przekonaniami i to nie jest łatwe. Czasami zmiana przekonania jest tak trudna, że szybciej zrezygnujemy z życia, niż zmienimy przekonania. A one są tutaj kluczowe.
Często osoba słysząca diagnozę, traktuje ją jak wyrok. Lekarz przedstawia nam rokowania, często mówi, że zostało niewiele czasu.
I to jest okropne, bo to jest moc autorytetu. Jestem daleka od tego, by oceniać lekarzy, bo sama jestem po studiach medycznych, ale wiem, że pewnych rzeczy się po prostu nie uczy w czasie studiów. Nie uczy się wrażliwości na psychikę pacjenta. Ja tego doświadczyłam w trakcie swojej choroby, gdy przychodził pan doktor, świetny fachowiec, ale jak wchodził na salę, musiała być martwa cisza, więc gdy wkraczał, na wstępie wprowadzał taką grobową atmosferę. Podchodził do mnie i pytał, jak się dzisiaj czuję. Odpowiadałam: "Fizycznie względnie, a psychicznie fatalnie, ale nie sądzę, by to pana interesowało".
I jego to nie interesowało. Niech lekarz zrobi swoje, ale niech ten pacjent będzie nauczony, żeby przyglądać się chorobie pod kątem analizy, jak wyglądało jego życie przed zachorowaniem - ile miał w sobie napięcia, ile niezgody, ile miał stanów emocjonalnych, takich gniotów wewnętrznych, bo jeśli mamy tego w nadmiarze, to żaden system tego nie wytrzyma i wtedy organizm może zamanifestować chorobą. Jak doktor mówi, że zostało komuś kilka tygodni życia, to chętnie bym się go zapytała, skąd on to wie. Czy jest wysłannikiem Pana Boga? Kiedyś jedna z uczestniczek warsztatów trafnie powiedziała, że większość pacjentów na oddziałach onkologicznych umiera ze strachu, a nie na raka. Bo strach jest ogromny. Nie siedzimy w głowach chorych. Co innego jest sobie wyobrażać, co innego jest to przeżyć. A najgorsze są dla mnie porównania statystyczne. Rozumiem, że trzeba je robić, ale wiem jedno - jeśli choć jeden człowiek na świecie był w stanie wyzdrowieć z choroby nowotworowej, to znaczy, że każdy może.
Mamy w sobie mechanizmy samouzdrawiania, ale organizm potrzebuje spokoju i wyciszenia, a nie atmosfery strachu. Trudno zatem mówić o statystykach, jeśli każdy człowiek jest indywidualnością absolutną ze swoim sposobem myślenia.
Jak pani zareagowała na informację, że ma nowotwór?
Długo nikt nie potrafił mnie zdiagnozować i to było najgorsze. Ale kiedy to wszystko zaczęło się u mnie objawiać, byłam już certyfikowanym terapeutą programu Simontona, miałam skończone studia podyplomowe z poradnictwa i pomocy psychologicznej i nagle zostałam zdiagnozowana. Mam chorobę nowotworową. W pierwszej chwili jest niedowierzanie, zaskoczenie i pytanie: dlaczego ja? Na co moja koleżanka terapeutka zapytała mnie: a dlaczego nie? A dlaczego miałby to być inny człowiek zamiast ciebie? Potem doszłam, dlaczego padło na mnie, natomiast mając wcześniej tę wiedzę, co trzeba zrobić po takiej diagnozie, ja siebie potraktowałam jak takiego pacjenta dostępnego do obserwowania 24 godziny na dobę i to była moja praca wewnętrzna z moimi przekonaniami, jak ja patrzę na świat, jak oceniam, co się wokół mnie dzieje, jak patrzę przez pryzmat tych przekonań i określenie tych, które są zbędne, które powodują nadmierny poziom stresu codziennie.
A płacz? Łzy?
Była depresja jak stąd do księżyca i z powrotem. To jest piekło w głowie. Jesteśmy w stanie zakładać różne maski, ale wewnątrz jest po prostu piekło. To jest okropny stan. Ale na szczęście miałam wokół siebie wspaniałych ludzi. Jeśli przestaje funkcjonować nam układ odpornościowy, to zaczyna produkować taką chemię, która pogłębia stany depresyjne. Czy jeśli mamy grypę, jesteśmy wtedy szczęśliwi? Więc co dopiero przy raku, gdzie układ odpornościowy praktycznie przestaje funkcjonować. Z teorii wszystko rozumiałam. Negatywne emocje pokazały mi moje niezdrowe przekonania, więc dalsza praca polegała na tym, by te przekonania zmienić. Lecz to doświadczenie pokazało nam coś jeszcze - niesamowitą siłę rodziny. Byliśmy ze sobą blisko, za wszelką cenę chcieliśmy być razem.
Jak zatem diagnoza wpływa na życie?
Choroba przede wszystkim wprowadza chaos, szybko także weryfikuje, kto jest naszym przyjacielem, a kto niekoniecznie. Ale zderzenie z chorobą powinno zmusić nas do przemyśleń i znalezienia dobrych cech w tym złym, co nas spotkało. Simonton mówił, że na śmierć to my mamy być przygotowani każdego dnia, ale na wypadek, gdybyśmy przeżyli, to jak chcielibyśmy, żeby wyglądało nasze życie za dwa lata. Zaplanujmy sobie życie! Dlaczego mamy planować na wypadek śmierci? Dobrze by było uporządkować swoje sprawy - często się tak radzi chorym onkologicznie.
Pani planowała?
Oczywiście!
Ale nowotwór kojarzy się przede wszystkim z walką z czasem.
Nie, nowotwór to czas na zmianę. Jak zmieniam, to mam szansę z tego wyjść, jak nie zmieniam, to nie daję sobie szansy, bo ciągle tkwię w tych samych schematach. Ludzie nie chcą zmieniać. Nauczyliśmy się w pewien znany nam sposób oceniać to, co dzieje się dookoła i nie bardzo chcemy popatrzeć inaczej. Wręcz wydaje się nam to głupie i nieprawdziwe, ale tylko na początku zmiany.
Coraz więcej pacjentów boi się chemioterapii, nie wierzy w jej skuteczność.
Powiem tak: jeśli pacjent chce żyć i ma powody do życia, to medyczne procedury nie są mu w stanie zaszkodzić. Jeżeli dojdziemy w swoim umyśle do stanu pełnego spokoju, to organizm może poradzić sobie z taką "trucizną". To jest tylko część procesu leczenia, który jest dziś uznany jako skuteczny, choć obciążający organizm. Ale do tego potrzebujemy dołożyć zaangażowanie własne. Uporządkowanie stanu emocjonalnego, redukcję stresu na co dzień. Osiąganie spokoju poprzez medytację. Pracę z wyobraźnią. Wszystko, co wyciszy emocje. Organizm produkuje wtedy najlepszą chemię własną. Tylko zmiana stylu życia to spowoduje. Oglądałam kiedyś program w telewizji. Zaproszono autorkę książki "Jak zabiłam swojego raka". Marcin Prokop zapytał się, czym dla niej było spotkanie z rakiem? A ona odpowiedziała tak: rak jest jak znak stop z jednoczesnym zakazem wjazdu do tego, co było. To samo twierdził Simonton: zatrzymaj się, popatrz, co ci w twoim życiu przeszkadzało, podziękuj chorobie, że ci to uświadomiła i zaplanuj nowe życie. Pan Jezus powiedział, że każdy powinien urodzić się dwa razy i choroba daje tę możliwość, żeby urodzić się drugi raz do nowego życia.
Czyli rak swoje podłoże ma w naszej podświadomości?
Myślę, że tak. Zgadzam się całkowicie z tym, co napisał prof. Lipton w swojej książce "Biologia przekonań", że poza genami dziedziczymy coś więcej, dziedziczymy cały przekaz informacyjny, wpływy środowiskowe z poprzednich pokoleń. Napisał, że geny są jakby pobudzane przez informację ze środowiska. Prof. Lipton i inni badacze mówią też o tym, że nasza psychika jest determinowana na długo przed tym, zanim przyjdziemy na świat. Warto się temu poprzyglądać, to daje sporo zrozumienia i co najważniejsze: wybaczenia np. rodzicom.
Nie ma pani w sobie strachu, nie boi się pani nawrotu choroby?
Nie, bo nauczyłam się nie bać śmierci.
Cały wywiad w najnowszym wydaniu Korso.