Ubiegły rok dzięki panu przeszedł do historii mieleckiej piłki. Emocje opadły, pan znalazł się w innym miejscu, ale chyba tym łatwiej dziś opowiadać o tym, co się zdarzyło. Jak pan dziś wspomina tamten czas awansu do I ligi i ciężkiej pracy, która do tego doprowadziła?
W sporcie jest tak, podobnie jak w każdej innej dyscyplinie życia, że jakieś plany się robi. Muszą być jakieś założenia, by uporządkować pracę - i tak też było u nas, w naszej drużynie piłkarskiej. Ale sport jest także taką niewymierną dziedziną życia, że nie do końca wiadomo, co nam wyjdzie z tej pracy. Staramy się robić wszystko jak najlepiej, być przygotowanym na każdą ewentualność i przewidywać pewne rzeczy. Sport to nie tylko nasza praca, ale łut szczęścia, przypadek, dyspozycja dnia - szereg rzeczy, na które nie mamy wpływu. Przykładem jest sytuacja, która zdarzyła się nieco ponad rok temu, kiedy przyszło nam grać jeden z meczów, gdy dowiedzieliśmy się o wielkiej tragedii, która dotknęła naszych wychowanków, dobrych znajomych, przyjaciół z boiska, ale trzeba było zostawić ten żal i smutek, wyjść na boisko i walczyć. Przeciwnik współczuł nam, ale nie miał dla nas litości.
Mówimy o meczu po wypadku w Weryni, w którym zginęli młodzi piłkarze?
Tak. A my mieliśmy akurat mecz wyjazdowy z trudnym przeciwnikiem w Stargardzie Szczecińskim i godzinę przed meczem dowiedzieliśmy się o wszystkim. Ja też, chyba pierwszy raz w życiu i oby ostatni, stanąłem przed takim zdarzeniem. Wszedłem do szatni i zamiast mobilizować chłopców do meczu, najpierw spytałem, czy wszyscy chcą wyjść na boisko. Pozostawiłem im tę decyzję. Widziałem przecież, jak oni to przeżywają. Atmosfera była straszna, innej zresztą być nie mogło.
W pewnym momencie trzeba było przestać być trenerem, a być przed wszystkim człowiekiem...
Tak. Stąd wzięło się moje pytanie, czy wszyscy zawodnicy, których nominowałem do gry, podejmują się tego wyzwania. Gdyby ktoś nie dał rady, zrozumiałbym to tak czysto po ludzku. Nie miałbym do nikogo pretensji.
Nawet gdyby był to mecz o wszystko?
Oczywiście. Widziałem, jakie emocje grały w moich zawodnikach. Wszystko inne schodziło na plan dalszy. Przecież oni myśleli o kolegach, którzy stracili życie! Ale mimo wszystko udało się moich chłopców postawić na nogi. Zmobilizowali się na te 2 godziny. I efekt był - wywieźliśmy remis. W sporcie zdarzają się więc różne, nieprzewidziane sytuacje. Wielkie smutki i wielkie radości, życiowe, rodzinne. I z tym trzeba się też liczyć, choć nie da się wszystkiego przewidzieć.
Czy były momenty zwątpienia, kiedy myślał pan, że nic z tego nie będzie?
Nie. W zasadzie podczas tamtego przełomu roku, czyli jesieni 2015 i wiosny 2016, byliśmy już liderem. Zwiększaliśmy tylko przewagę, która w pewnym momencie dochodziła do 10 punktów. W naszym przypadku już miejsce barażowe zapewniało nam grę o pierwszą ligę. To był raczej spokojny sezon, ale z kolei ta rola faworyta, lidera tabeli, wyzwalała ogromne emocje i ogromną mobilizację u przeciwników. Nikt nam niczego nie podarował. Każdy chciał wygrać z liderem. A ja powtarzałem zawodnikom, że szlachectwo zobowiązuje. Jeśli wychodziliśmy na boisko jako liderzy, musieliśmy się jako liderzy zaprezentować. Strzelaliśmy więc dużo bramek, traciliśmy mało. Potrafiliśmy stworzyć niezłe widowiska. Najlepszym komentarzem będzie mecz z ubiegłego sezonu, kiedy graliśmy z Polonią Bytom, prowadziliśmy bardzo szybko, bardzo łatwo i przez większą część meczu 3:0. Wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą, że nic złego nam się nie stanie. Ta zbytnia pewność trochę nas zgubiła i raptem, na kilka minut przed końcem zrobiło się 3:3. Ale udało nam się zmobilizować, co było bardzo trudne, i zdobyć 4 bramkę. Końcówkę tego meczu publiczność mielecka oglądała na stojąco, bijąc brawo. Mobilizowali nas do ostatniej minuty, do ostatniego gwizdka.
Nie miał pan nigdy ochoty zostać komentatorem sportowym? Świetnie panu to idzie.
Nie zastanawiałem się. Ale nie ma sprawy. Czekam na propozycje.
Który z momentów pana piłkarskiego życia, tego z czasów kariery zawodnika, później trenera, był najważniejszy, taki, o którym po latach myśli się, że dla takich chwil warto żyć?
Były dwa takie momenty. Pierwszy to ten, kiedy poszedłem na studia, czyli na warszawską Akademię Wychowania Fizycznego. To było dla mnie bardzo ważne. Grałem tam w piłkę w III-ligowym AZS Warszawa i spotkałem wielu wspaniałych trenerów i zawodników. Można powiedzieć, że siedziałem w jednej ławce ze Zbigniewem Bońkiem. A drugi, może najważniejszy, kiedy jako zawodnik trafiłem do Stali Mielec, do klubu, który był dwukrotnym mistrzem Polski. To dopiero było coś!
Czym się pan teraz zajmuje?
Dziś szkolę młodzież w Akademii Piłkarskiej Stali Mielec. Znów mam więc nowe wyzwanie, ale bardzo mnie ono cieszy. Lubię nowe wyzwania.