reklama

Czas chwycić za grabie!

Opublikowano:
Autor:

Czas chwycić za grabie! - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościDla starszych będzie to jedno z najlepszych wspomnień z dzieciństwa. Młodsi już raczej nie będą ich w ogóle pamiętali. O czym mowa? O zapachu, który każdemu przywodzi na myśl lato, słońce i beztroskę. O ciężkiej pracy w palącym słońcu. Czerwiec to czas, kiedy przed nie tak wieloma laty sianokosy trwały w najlepsze.

Co dla dorosłych było ciężką pracą, dla dzieci było doskonałą okazją, żeby powspinać się na wóz załadowany sianem i przejechać się na tym miękkim, choć kłującym posłaniu. Dzisiaj w polu można zobaczyć co najwyżej wielkie bale siana, toczone przez potężne traktory. Mało już zostało drobnych gospodarzy, którzy siano zbierają na własne potrzeby. A zwózki koniem są już melodią przeszłości i trzeba by się dobrze naszukać, by znaleźć czworonożnych pomocników pracujących na jakimś polu. 

Z końmi nie było jednak tak łatwo. Uważane są przecież za bardzo mądre zwierzęta i też nie bardzo chciało im się pracować, kiedy na dworze były upały, muchy kąsały niemiłosiernie,  wóz był ciężki, siano tak pięknie pachniało i nęciło, a nie było nawet czasu go skubnąć... Trzeba było stosować różne prośby i groźby.

- Przez nasze pole przepływał niewielki strumyczek - wspomina pan Leszek, mieszkaniec jednej spod mieleckich wsi. - Koń przechodził przez niego bez problemu, o ile mu się chciało. No właśnie... A naszemu Karemu wcale się nie chciało. Skwar lał się z nieba, a woda ze strumyka przyjemnie chłodziła nogi. Nic więc dziwnego, że jak koń już wszedł do strumyka, to za nic nie chciał z niego wyjść. I nie dało się go przekonać ani prośbą, ani groźbą.Najgorzej było, kiedy na horyzoncie gromadziły się chmury, wóz był zapakowany sianem, a koń urządzał sobie przerwę na ochłodę. Nieraz jako dzieciak musiałem biegać po sąsiadach i prosić ich, żeby popchnęli wóz. Wtedy koń nie miał wyjścia i musiał się ruszyć.

A działać trzeba było szybko, bo pogoda nie utrzymywała się tak długo jak teraz, była o wiele bardziej zmienna i deszcz przeplatał się ze słońcem. A żeby siano dobrze wysuszyć, trzeba było kilku dni. Siano było towarem bardzo cennym, więc ludzie nieraz dojeżdżali i po kilkanaście kilometrów wozem konnym, żeby zebrać choć jedną furę. Sam dojazd zajmował mnóstwo czasu, ale krowy i konie trzeba było czymś w zimie wykarmić, a zwierzęta stanowiły wtedy duży majątek i źródło wyżywienia...

- Nieraz zdarzało się, że tata szedł na cały dzień na pole, które było od nas oddalone o kilka kilometrów - wspomina pan Leszek. - Nie opłacało mu się wracać do domu, więc zabierał ze sobą kromkę chleba i co zaczynało się chmurzyć, to zabierał się za stawianie kop. Wiadomo, że dużo tego nie zdołał zrobić, zanim nadszedł deszcz, ale zawsze coś tego siana uratował. A gdy zaczęło świecić słonko - znów je przewracał i suszył. Pogoda była tak zmienna, że nie dało się inaczej. A już najgorzej było, kiedy siano było już mniej więcej suche i trzeba było je zbierać, a tu na horyzoncie pokazywała się wielka chmura... Wtedy kto żyw chwytał za grabie, widły i biegł na pole. Moja babcia, która miała już parę lat na karku, też chciała pomóc i zbierała po trochu siana do swojej pletówki, czyli wielkiej chusty i zanosiła do stodoły na plecach. Z pośpiechu nieraz układało się na wozie olbrzymie fury tak, że z trudem mieściły się we wrotach stodoły, ale wystarczył jeden dołek w drodze, żeby cała konstrukcja wylądowała na ziemi. I całą robotę trzeba było zaczynać od nowa...

Praca przy sianokosach była ciężka, szczególnie jeśli ktoś nie miał jeszcze traktora i maszyn do przewracania i zgrabiania siana, i całą pracę trzeba było wykonywać ręcznie. Od samego trzymania grabi w rękach przez cały dzień robiły się odciski, ręce bolały, za to człowiek spiekał się na brązowo. A jeśli już przyjeżdżała do pomocy rodzina albo pomagało się sąsiadom, to na polu było bardzo wesoło, mimo że każdy był zajęty ciężką pracą. Jeśli było trzeba, nie oszczędzało się nikogo. Nawet małe dzieci zabierało się ze sobą i spały sobie w wózkach czy na kocach, choć pewnie dzisiejszym rodzicom takie coś nie przyszłoby nawet do głowy. Mimo wszystko przy sianie znalazła się okazja, żeby się pośmiać i pożartować.

- Akurat grabiłem siano gdzieś na boku, z dala od innych, kiedy zauważyłem zająca, który przykucnął w bruździe bez ruchu. Wziąłem grabie - a miałem je solidne, drewniane - i powolutku, krok po kroku, po cichutku skradałem się w jego stronę. Chciałem przyłożyć mu w głowę, bo mama robiła nam z zajęcy przepyszne danie. W gęśniku przypiekała nam mięso, ciasto drożdżowe i ziemniaki. Tak więc byłem wyjątkowo ostrożny, żeby nie uciekł mi niedzielny obiad. Byłem już dwa kroki od zająca i już gratulowałem sobie sprytu i ostrożności, bo zwierzak ani drgnął... i zamachnąłem się grabiami, gdy zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak. Zając miał wyciągnięte bezwładnie łapki, słowem, już dawno nie żył. Niestety, wszyscy zauważyli moje podchody i tylko się zbłaźniłem!

Praca przy sianie zajmowała całe dnie.

 - Kiedy tylko opadła rosa, szliśmy wszyscy, całą rodziną, bo tato zazwyczaj brał wtedy urlop w pracy, a my i tak nie chodziliśmy do szkoły, tylko z grabiami w pole, żeby siano przekręcać, żeby równo schło. Potem, po południu, robiliśmy to jeszcze raz. Po powrocie z pola piliśmy lodowatą wodę prosto ze studni albo zimne mleko, trzymane w bańkach w studni albo w chłodnej spiżarni. Wiąże się z tym zabawna historia. Raz strasznie chciało mi się pić, poszedłem więc do spiżarni. Niestety, mama nie zebrała jeszcze śmietany z wierzchu mleka, a wiedziałem, że za upicie niezbieranego mleka grozi mi porządna bura. Przechyliłem więc delikatnie garnek i upiłem mleka, pozostawiając śmietankę nienaruszoną. Uciekłem ze spiżarni chyłkiem, a potem wrzuciłem tam kota, mamy ulubieńca. Cała wina spadła na niego. Co prawda dziwiła się, że kot nie zwalił pokrywki, ale niczego nie podejrzewała. Kiedy miało się na deszcz, siano stawiało się w kopy, byle tylko nie zamokło. Potem następowało zwożenie. Dla wszystkich wielką przyjemnością było jeżdżenie na wozach z pola - pełnych pachnącego, miękkiego siana. Potem tata stawał na wozie i podawał siano do góry, a najstarsze chłopaki układali je aż pod dach.  Takie świeże siano szczególnie upodobały sobie kury, i to tam znosiły jajka. Raz mama kazała mi wdrapywać się tam za jedną, która wspięła się bardzo wysoko, jak na kurę. Wsadziłem jajka do koszuli i powoli schodziłem po drabinie. Pech chciał, że omsknęła mi się noga i wylądowałem na kopie słomy. Ale mama dopytywała tylko, czy nic nie stało się...  jajkom.

Przeminęły już te czasy. Ludzi zastąpiły maszyny, konie zniknęły z pól, w ślad za nimi idą też krowy... Nie będzie potrzeba siana, zostaną tylko wspomnienia tamtych lat i - mimo wszystko - starych, dobrych czasów.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE