- 1 września byłam z ojczymem i młodszym rodzeństwem w lesie – opowiada pani Anna. - Przygotowywaliśmy drewno opałowe na zimę. Przed południem przyszedł do nas pan Żątowski, nadzorujący lasy należące do hrabiego Reya z Przecławia i powiedział, że Niemcy napadli na Polskę i jest wojna. Widziałam przerażenie w oczach najbliższych. Mój ojczym dość długo cicho rozmawiał z p. Żątowskim. Potem usiadł na pniu i po długim milczeniu powiedział: "zbierajmy się do domu". Pięciokilometrową drogę przebyliśmy, prawie biegnąc i nie rozmawiając ze sobą – wspomina.
W okolicy pojawili się Niemcy na motocyklach. - Przejechali przez wieś, budząc strach i zaciekawienie, zwłaszcza wśród dzieci, które takie motocykle i żołnierzy w kaskach widziały po raz pierwszy - mówi. Już wkrótce spadły pierwsze pociski, niszcząc most na Wisłoce. Jedyna droga, która odtąd prowadziła do Przecławia, to przeprawa brodem przez Wisłokę.
- Z miejscowego sklepu prowadzonego przez Żyda Kalmana, zwanego przez nas Kalmusiem, szybko zniknęła żywność, nafta, sól i zapałki. Nie było pieniędzy na zakupy, więc mama "płaciła" m.in. pierzem i żywymi gęsiami – opowiada.
Najgorsze dopiero nadchodziło
W grudniu Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych Rzeszy wydało rozkaz o utworzeniu poligonu SS z siedzibą w Pustkowie, obejmującego zasięgiem również Tuszymę. Ale dopiero akcja przesiedleńcza przeprowadzona w 1941 r. rozpoczęła gehennę mieszkańców, którzy ze skromnym dobytkiem, jaki mogli ze sobą zabrać, trafiali przede wszystkim do Przecławia, Podola i Kiełkowa. Ci, którzy pozostali we wsi, zmuszani byli do niewolniczej pracy u bauerów (zasiedlonych Niemców) lub do innych robót organizowanych przez okupanta. Większość budynków (około 70) rozebrano, kilka spalono, a niektóre przystosowano do potrzeb poligonu, zaś szkołę i dom ludowy przeznaczono na siedzibę SS.Niemcy zabrali mieszkańcom inwentarz, w tym świnie, krowy i konie. - Jedną krowę mama musiała zaprowadzić do Dębicy. To był prawdziwy dramat, bo nie można było przygotować posiłków z mleka, które było podstawą żywienia – wspomina pani Anna.
- W 1941 r. wezwano mnie do pracy przymusowej. Z początku chodziłam do rozładunku wagonów kolejowych w Dąbiu. Tam przywożono żwir, piasek, cement oraz inne materiały potrzebne do budowy obiektów i dróg poligonowych. Potem pracowałam w cegielni Pikołówka w Tuszymie po 8-10 godz. dziennie przy układaniu surowej cegły na tzw. stelażach. Praca za marne grosze była ciężka, za dzień pracy można było kupić kilogram cukru. W ciągu dnia trzeba było przenieść sporo ciężaru, zawsze pod okiem SS-manów. Niektórzy z nich byli okrutni, inni potrafili okazać iskierkę człowieczeństwa – opowiada.
- W tartaku, gorzelni i cegielni pracowali jeńcy wojenni z obozu w Pustkowie, m. in. Ukraińcy, Żydzi i Rumuni. Wyglądali jak chodzące szkielety ludzkie. Dla nich pozostawialiśmy ukradkiem kromki chleba, choć groziły za to surowe kary: obóz, śmierć – dodaje pani Anna.
Dni, które pozostały w pamięci
1 września 1943 r. grupa wypadowa Gwardii Ludowej dokonała napadu na tartak w Tuszymie, w którym administrował Frank Schweckeuhe. Esesmańska załoga postrzeliła partyzanta - Aleksandra Moździocha z Tuszymy. W odwecie Niemcy aresztowali nie tylko jego, ale również matkę Julię, brata Jana z żoną i trojgiem dzieci (7, 4 i 2 lata) oraz bratową Julię z córeczką (1,5 roku). Żołnierze niemieccy zaprowadzili wszystkich pieszo z Tuszymy do obozu w Pustkowie i tam zamordowali. W obozie w Pustkowie zginęła również żona i troje dzieci Ludwika Stadnika, który działał konspiracyjnie w Gwardii Ludowej i Batalionach Chłopskich.- Tych wszystkich biedaków prowadzonych na stracenie obserwowałam ukradkiem z szop cegielni wraz innymi pracującymi. Był to widok przerażający, którego nie da się nigdy zapomnieć, zwłaszcza malutkich dzieci biegnących obok matek i niesionych przez nie na rękach lub pod sercem. Jedna z kobiet była tuż przed porodem – opowiada pani Anna.
- Na moich oczach Niemcy zastrzelili dwóch Żydów, jeńców pustkowskiego obozu. Nie znam powodu ich śmierci. Mogli być za słabi do pracy, wycieńczeni głodem, bo ich posiłkiem była polewka z brukwi lub białych buraków, a codzienna droga tam i z powrotem do Pustkowa i poganianie kolbami karabinów dodatkowo odbierały im siły - dodaje.
Pani Anna przeżyła ciężkie chwile, które decydowały o życiu i śmierci. - W czasie pracy w cegielni spadająca cegła zmiażdżyła mi palce prawej nogi. Ponieważ nie było na miejscu ani w Przecławiu lekarza, a do Mielca nie miałam się jak dostać, przez trzy dni nie byłam w pracy w cegielni, bo ból i rany na to nie pozwalały. Wieczorem trzeciego dnia przyszedł do domu pan Błażejewski z wiadomością, żeby następnego dnia wrócić do pracy, bo przyjeżdżają z komendantury obozu w Pustkowie na przesłuchanie mnie i trojga innych osób w związku z nieobecnością w pracy. Za opuszczenie pracy groził obóz w Pustkowie - wspomina. - Kiedy 17 maja 1943 r. stanęłam oko w oko z komendantem obozu, wszyscy pracujący w cegielni zamarli z przerażenia, co się stanie ze mną. Po długiej rozmowie i wyjaśnieniach w obecności tłumacza, obejrzeniu rany, puszczono mnie i nakazano natychmiastowy powrót do roboty, mimo dotkliwej rany nogi. Ale czułam ogromną ulgę, bo mogłam być ze swoimi, a nie w drodze do obozu - opowiada.
Życie rodzinne
- W czasie wojny nie było co jeść, bo nasze pole zabrali pod uprawę Niemcy. Brakowało opału, czasem udało się przynieść jakieś drewna z tartaku położonego blisko cegielni. Nie było się w co odziać. Spódnice, spodnie i kurtki szyłam sama z wojskowych koców, bo w domu była przedwojenna maszyna do szycia, skrzętnie ukrywana w przydomowej szopie – pani Anna pamięta dokładnie trudności codziennego dnia. - Trochę odzieży i koce przywoziła z Krakowa moja ciotka, w zamian za mąkę, jajka albo ziemniaki. Taki "transport" był dla niej niebezpieczny, bo to tzw. szmugiel, czyli nielegalny handel, który można było przypłacić życiem. Im więcej wojennych dni, tym większa bieda i głód. Tylko dzięki zaradności domowników i wzajemnej pomocy sąsiedzkiej udawało się łagodzić głód i nędzę – dodaje.Jednak nie dla wszystkich los był łaskawy. Za kilka snopków zboża zabranych z własnego pola (pole zajęli Niemcy pod gospodarstwo) do obozu w Pustkowie trafili z Białego Boru: Józef Kozioł, Maria Machała, Rozalia Wajsler, Weronika Cyran, Zbigniew Kozioł, Zdzisław Łakomy i Michał Łakomy. Po dłuższym pobycie i wielu staraniach najbliższych, wycieńczeni i chorzy wrócili do domu. Nazwano ich szczęściarzami, bo uszli z obozu żywi.
Były także, choć niełatwo w to uwierzyć, dni radości. Dla pani Anny jednym z nich był dzień ślubu 26 listopada 1943 r. - Zgodę na wesele i wyjazd ze strefy poligonowej wydało dowództwo SS stacjonujące w szkole - wspomina. - Niemcy dali też zaprzęg konny, którym pojechaliśmy do kościoła w Rzochowie. Tam wraz z trzema innymi parami młodych ksiądz z Ocieki udzielił nam ślubu. Danie weselne to chleb z masłem i białą kawą oraz pierogi z kapustą i serem. Była też odrobina samogonu na weselny toast. Tańczyliśmy przy dźwiękach skrzypiec, bębna i basów, orkiestra to koledzy mojego męża - dodaje.
Kolejnym szczęśliwym dniem był dzień narodzin pierwszego syna pani Anny. – Przyszedł na świat z asystą rosyjskiej lekarki, którą wezwali Rosjanie zajmujący jedną izbę w naszym domu. To dzięki niej uratowano życie dziecka i moje. W tym przypadku Rosjanie mi pomogli, choć tak naprawdę trzeba się ich było bać - mówi pani Anna.
Po wojnie wysiedleni mieszkańcy zaczęli powracać do wioski, by odbudować domy. Rozpoczęła się ciężka praca i walka o nowe życie.
***
Artykuł powstał na bazie relacji spisanej przez Marię Kozioł w roku 2014 i opracowanej przez Marcina Kozioła.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.