reklama

W brudzie, chłodzie i głodzie. Stefan Półgrabi - przeżył pobyt w obozie [REPORTAŻ]

Opublikowano:
Autor:

W brudzie, chłodzie i głodzie. Stefan Półgrabi - przeżył pobyt w obozie [REPORTAŻ]  - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościStefan Półgrabi z Jaślan jest jednym z ostatnich świadków okrucieństwa II wojny światowej. Wraz z rodzeństwem i mamą przebywał w obozie pracy w Niemczech. Na obcej ziemi wraz z najbliższymi walczył o przetrwanie. Pamięta wiele szczegółów z tamtych lat.

Podczas cofania się frontu pod naporem żołnierzy radzieckich w lipcu 1944 roku do Wadowic Dolnych wjechały niemieckie wozy pancerne i wojsko na motorach trójkołowych.

W bydlęcych wagonach do obozu

Uciekając przed Niemcami, ze swoim dobytkiem spakowanym w pośpiechu kilkuletni Stefan wyjechał wraz z całą rodziną do Jam, do siostry swojej mamy i tam ulokowali się w lasach Dulczy Małej, gdzie przebywali przez 2-3 tygodnie.

Kiedy niemieccy żołnierze byli coraz bardziej wypierani przez wojska radzieckie, rodzinę pana Stefana i innych mieszkańców tamtych rejonów zorganizowano w kolumnę, która wyruszyła pieszo do Dąbrowy Tarnowskiej na dworzec kolejowy.

- Tam nas załadowano w wagony, a cały ten inwentarz, konie, krowy cielęta został polskim gospodarzom zabrany. Załadowano nas w bydlęce wagony i jechaliśmy około 2 tygodni do środkowych Niemiec, do Brunszwiku. Tam przez kilka dni tułaliśmy się, następnie byliśmy poddani segregacji. Zdrowi i silni zostali zabierani bezpośrednio do niemieckich bauerów w różnych miejscach wokół miasta. A takie rodziny wielodzietne jak nasza, bo trafiliśmy tam jako pięcioro rodzeństwa wraz z mamą, znalazły się w obozie pracy. Ojciec był wcześniej złapany przez Niemców i pracował na umocnieniach frontowych na linii Brzesko-Bochnia, budował okopy – opowiada Stefan Półgrabi.

W Brunszwiku zostali zakwaterowani w obozie, w baraku o trójpoziomowych pryczach.

Przez ten obóz według szacunków przewinęło się około 5 tysięcy Polaków.

Jak wspomina nasz rozmówca, barak był ogrzewany jednym piecem. - Tam ludzie żyli i tam mieszkali. Cały obóz składał się z rozproszonych baraków, po kilka sztuk. Wszyscy dorośli szli do pracy. Część ludzi pracowała w polu, część osób było na stałe przydzielonych do pracy u bauerów, inni pracowali na stacji kolejowej przeładunkowej – przekazuje nasz rozmówca.

- Tam pracował nasz wujek. Raz, na cały dzień wybraliśmy się w pobliże dworca kolejowego i rozpoznaliśmy go z daleka. Blisko nie podchodziliśmy – dodał.

Żyjące szkielety

- Kobiety, w tym moja mama, pracowały w kuchni, gotowały jedzenie. Nasze jedzenie składało się z jednego chleba (graham) i kromki, bo chleb był na 5 osób, a nas było sześcioro w rodzinie, więc mieliśmy przydział na dodatkową kromkę. Do tego garnuszek czarnej kawy i talerz zupy, a wieczorem jeszcze raz zupa. Tyle było na całą dobę i tym żeśmy przeżyli – opowiada pan Stefan.

Więźniowie byli ubrani w obozową odzież, w tak zwane pasiaki, byli więc z daleka rozpoznawalni. Wszyscy obozowicze tak chodzili ubrani.

- My jako dzieci nie musieliśmy pracować. Z naszej rodziny pracowały mama i najstarsza siostra. Ja jako najmłodszy wraz ze starszym rodzeństwem chodziliśmy na obrzeża miasta, aby zdobyć coś do jedzenia. Czasami udawało się znaleźć jakieś jabłko czy ziemniaka – mówi pan Stefan.

Co udało się przynieść do baraku, to wieczorem było przygotowywane do jedzenia. Małe ziemniaki były przypiekane na ogniu lub gotowane w puszce po konserwie. Kobiety pracujące na kuchni kombinowały, aby coś do baraku z żywności przynieść. W tym celu wszywały sobie specjalne kieszenie w bieliźnie, aby tam ukryć jeden czy dwa ziemniaki, które wieczorem były gotowane. Każdy był kontrolowany, czy coś nie wynosi, a jednak się udawało.

Jak relacjonuje pan Stefan, gdy tylko Niemcy się spostrzegli, że kobiety wynoszą po parę ziemniaków, zrobili alarm, przeszukali prycze w barakach, wszystko powywracali, powyrzucali na ziemię. Takie niezapowiedziane rewizje zdarzały się często.

- Żyliśmy w brudzie, chłodzie i głodzie. Insekty, wszy, pchły, wszystko nas gryzło okropnie. Żyliśmy, ale byliśmy prawie szkieletami. Od czasu do czasu w obozie było organizowane odwszenie. Przechodziliśmy przez specjalne komory gazowe, w których był rozpylany jakiś gaz niszczący insekty. Zamykaliśmy i zasłanialiśmy oczy i w stroju adamowym kilka minut w tym gazie przebywaliśmy. Później przechodziło się do kolejnego pomieszczenia, gdzie były prysznice, które nas opłukały wodą – relacjonuje.

 

"Śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni Tobie"

Pod koniec wojny wojska alianckie prowadziły w tym rejonie bombardowanie. I takie bombardowanie miało miejsce też niedaleko obozu. Zdarzyło się, że po takim bombardowaniu uległ zniszczeniu barak i kilka osób zginęło. Miał też miejsce pożar, w którym 17 osób uległo zaczadzeniu.

- Często ktoś umierał i był tam na miejscu chowany. Zdarzały się też wypadki. Pamiętam, jak jeden z mężczyzn, pochodzący z Jam, wpadł pod pociąg na przejeździe kolejowym i został pochowany pod brzózkami. Na jego mogile Polacy napisali: "Śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni Tobie. Śpij kolego w ciemnym borze, zobaczymy się jutro, może – recytuje ze wzruszeniem Stefan Półgrabi.

Po kapitulacji Niemiec obóz znalazł się w strefie alianckiej. Na początku nas odwszyli i przekwaterowali w inne miejsce w Brunszwiku.

- Pamiętam, jak jeniec innej narodowości, bo też tacy się zdarzali w obozie, dał mojej mamie koc za kromkę chleba. Był mocno wycieńczony, nie wytrzymał tych męczarni i rzucił się na ogrodzenie, które było pod prądem; tak zakończył swój żywot – opowiada.

- Jeśli chodzi o dorosłych, to ze strony nadzorców obozu byli oni bici, kopani i maltretowani. Głód, brud i niedostatek powodował, że wiele osób zmarło. Zostali oni zakopani nie wiadomo gdzie.

Dzieci natomiast nie zbliżały się do żołnierzy niemieckich. Nie byliśmy bici przez Niemców. Zdarzało się, że nieraz wychodziliśmy poza granice obozu do miasta i czasem ktoś tam nas poczęstował jakimś owocem czy cukierkiem – wspomina pan Stefan.

Spalone pasiaki

W obozie pracowały dzieci od lat 12. Pracowała więc najstarsza siostra pana Stefana. Młodsi czasem coś pomagali przy drobnych pracach. Po przejęciu obozu przez aliantów więźniowie zostali przebrani, a zawszone pasiaki zostały spalone. Paliły się one przez kilka dni. Później została zorganizowana kuchnia polska, a zdrowi dorośli zostali oddelegowani do prac porządkowych.

Polacy domagali się zorganizowania polskiej szkoły i polskiego kościoła. I taka szkoła została zorganizowana. Padały też ze strony aliantów takie propozycje, że dzieci w wieku od 3 do 6 lat oni mogą zabrać, ale żadna polska matka się na to nie zgodziła.

- Nie chcieli nas tak szybko odwieźć do Polski. Polacy nawet zorganizowali w tej sprawie strajk.

Dopiero po różnych interwencjach okrętem dopłynęliśmy do Szczecina 6 maja 1946 roku. Następnie pociągiem wróciliśmy do Mielca, w rodzinne strony. Minął rok od wyzwolenia, zanim wróciliśmy do Polski. Przez ten rok dorośli pracowali, a dzieci chodziły do polskiej szkoły.

Dzieci też były dożywiane, bo były bardzo nędzne i wychudzone. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka w Polsce, ale każdy chciał wracać. Wszyscy z naszej rodziny, czyli mama i pięcioro dzieci, wróciliśmy w miarę zdrowi do Polski. Nasz ojciec też przeżył wojnę. Został ranny, gdyż wszedł na minę i miał łydkę poszarpaną, ale wyszedł z tego. Sporo osób z tych terenów też było na przymusowych pracach w Niemczech – wspomina.

Nasz rozmówca ma potwierdzony pobyt w Niemczech od 16.08.1944 roku przez główne biuro Czerwonego Krzyża. Wystąpił także z wnioskiem o odszkodowanie do fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie.

Straszna bieda

- Jak przypominam sobie o tamtych dniach, to mam bardzo przykre wspomnienia. Bardzo to ciężko przekazać i opowiedzieć. Wróciliśmy do Wadowic Dolnych, dokończyłem klasę pierwszą, a od września rozpocząłem klasę drugą. Pierwsze powojenne lata to była bardzo straszna bieda. Piechotą się chodziło kilka kilometrów do pracy – opowiada pan Stefan.

Jego starsi bracia i siostry wyjechali na Ziemie Odzyskane, a pan Stefan został na miejscu.

- Jak byłem jeszcze nieletni, to drogowcy zaczęli budować w mojej okolicy most na potoku Zgórsko w Wadowicach Dolnych. Zacząłem przychodzić na budowę i pomagałem – tak dla przyuczenia zawodu, a ponieważ lepiej od mistrza drogowego umiałem pisać, czytać i liczyć, gdyż to był człowiek jeszcze sprzed wojny, gdzie edukacja trwała znacznie krócej, to już tam zostałem. Później przy tym moście i drogach pracowałem i kierownik budowy wysłał mnie na kurs do Krakowa. Wróciłem i zostałem drogowcem. Następnie służyłem w wojsku. A po powrocie byłem nadzorcą dróg i mostów. Kolejno skończyłem zaocznie technikum drogowe i zostałem pełnoprawnym drogowcem i w tym zawodzie pracowałem prawie 50 lat - przekazuje pan Stefan.

Całe zawodowe życie spędził, pracując w Powiatowym Zarządzie Dróg, a następnie w Dębickim Rejonie Dróg Publicznych, obsługując gminę Wadowice Górne i Radomyśl Wielki. 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE