reklama
reklama

"Nie oddaliśmy dzwonu". Jak mała wieś opierała się hitlerowskim rozkazom

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

"Nie oddaliśmy dzwonu". Jak mała wieś opierała się hitlerowskim rozkazom - Zdjęcie główne

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościW tym roku minie osiemdziesiąt sześć lat od wybuchu II wojny światowej. Nie ma co się oszukiwać - coraz mniej jest żyjących świadków tamtych wydarzeń, najczęściej tamte historie znamy już tylko z opowieści następnego pokolenia, które wysłuchiwało je od rodziców i dziadków. A jest przecież wielu nieznanych bohaterów, o których pamięć nie powinna zaginąć.
reklama

Może nie dokonywali czynów, o których pisze się w podręcznikach historii, ale działali po cichu, z narażeniem życia, ratując to, co jest najważniejsze dla ludzi - nadzieję, że jeszcze to wszystko dobrze się skończy...

Przy kościele w Dulczy Wielkiej (gm. Radomyśl Wielki) stoi dzwonnica, a na niej - dwa dzwony. Ktoś mógłby przejść obok niej obojętnie, ot, dzwony jak dzwony, rozlegają się po prostu przy okazji najważniejszych wydarzeń. Jednak większy dzwon ma swoją własną, dramatyczną zresztą, historię...

W związku z powyższym zarządzeniem dzwon został zdjęty, zabezpieczony oraz przygotowany do przewiezienia. Zadanie zorganizowania całej akcji i wykonania rozkazu przypadło ówczesnemu sołtysowi - Franciszkowi Ptakowi i jego zastępcy, Zygmuntowi Gwoździowi. Ci, w sposób ostentacyjny i jawny, przekazali polecenie jego wykonania Józefowi Rybie. Wiedzieli po prostu, że jeśli ktoś odważy się na jakąś akcję w celu ratowania dzwonu, to będzie to właśnie on...

reklama

Józef Ryba (żył w latach 1903 - 1954) wpadł widać na jakiś pomysł, bo o tym trudnym zadaniu od razu poinformował swojego przyjaciela i zaufanego - Franciszka  Mękala. Zgodzili się co do tego, że dzwonu Niemcom nie oddadzą i wspólnie podjęli próbę sabotażu polecenia władz okupacyjnych. Ale jak mogli to zrobić, żeby nie narazić siebie i całej wsi na represje za nieposłuszeństwo?

Przyjaciele ustalili, że dzwon został złożony obok kościoła, a pilnuje go stróż wiejski. Franek, wykorzystując "okoliczności wzajemnych rozliczeń" - czyli to, że był mu pewnie coś winien albo mieli jakieś niezałatwione interesy - upił stróża.

reklama

Józef  w tym czasie zorganizował paru zaufanych ludzi (dzwon ważył około 400 kg, więc nie mogły sobie poradzić z nim dwie osoby) w celu wywiezienia i ukrycia cennego przedmiotu. Dzwon umieszczono na przodku wozu konnego, ale nie zaprzęgnięto do niego konia. Trudno dziś powiedzieć, czy konia nie było pod ręką, czy mężczyźni się bali, że zacznie rżeć i położy całą sprawę - dość, że samą siłą zebranych mężczyzn wóz wraz z dzwonem udało się  przewieźć na pole Franciszka. Musieli się bać. Działali przecież wbrew poleceniu władz, a w razie wpadki dzwonu nie dałoby się nigdzie ukryć.  Dojechali jednak szczęśliwie na pole, a tam dzwon ukryto pod kopką łubinu. Następnego dnia Józef Ryba musiał działać jak gdyby nigdy nic. Podjechał furmanką konną pod kościół w celu wykonania polecenia odwiezienia dzwonu. A tu dzwonu - oczywiście - nie było! Ksiądz Szafrański - proboszcz parafii  - rozsierdzony sytuacją zrobił awanturę stróżowi. Pewnie sam bał się, że władze okupacyjne nie przyjmą tej wiadomości spokojnie. Stanu rzeczy jednak to nie zmieniło - dzwonu przeznaczonego do odwiezienia po prostu nigdzie nie było. Zdecydowano więc, że Józef Ryba odwiezie do Mielca inny, mały dzwon - tzw. sygnaturkę - do punktu zbiórki. Zatarło się już w pamięci ludzkiej wspomnienie, czy władze okupacyjne nie miały orientacji o wadze dzwonu, czy też zadecydowały jeszcze inne czynniki, ale na szczęście uznano, że obowiązek został wykonany i nikt nie poniósł żadnych konsekwencji.

reklama

Pozostała jednak jeszcze sprawa dzwonu, który pozostał w domu. Co z nim zrobić, by uchronić go przed hitlerowcami i nieżyczliwymi oczami?

Następnej nocy - znów przy pomocy paru zaufanych ludzi, dzwon z prowizorycznego schowka został przewieziony, tym razem już zaprzężonym wozem konnym i zakopany na polu Józefa Ryby - noszącym nazwę Górka.

Trwał tragiczny okres okupacji i srożył się terror okupanta, działały jeszcze ponadto bandy. O zdarzeniu powoli zapominano - ktoś tylko czasem wspomniał, że coś widział... Linia frontu zatrzymała się na granicy Dulczy Wielkiej na okres od września 1944 do lutego 1945, a ludność wsi została wysiedlona. Mieli na głowie coś innego, niż  myślenie o zaginionym dzwonie. Wiosną 1945, kiedy ruszył front, ludzie wracali powoli do wypalonej wsi, pól zaminowanych i poprzecinanych liniami okopów. Wracało życie - ożywiała je nadzieja. Takim symbolem trwania było wydobycie i przewiezienie dzwonu, tam, gdzie było jego miejsce, czyli pod kościół parafialny. Z procesją i szałem radości dzwon został przewieziony na należne mu miejsce. Tymczasową dzwonnicę zmontowano z pozostałości przedwojennej linii energetycznej. I dzwon znów zabrzmiał na chwałę Panu.

reklama

 Na podstawie relacji brata Rudolfa sporządził Tadeusz Ryba. Opowiadający swoją opowieść oparł na opowieściach ojca Józefa  oraz innych uczestników wydarzeń.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ

Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM

e-mail
hasło

Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama
logo