Wyzwanie podjęła, choć nie ukrywa, że poprzedziło je mnóstwo rozważań i pytań. Z jednej strony pisała się na pewną wojnę i już u progu kompletowania dokumentacji deklarowała, że w razie niebezpieczeństwa wyrzeknie się pomocy medycznej. Z drugiej – w kieszeni miała już tysiąc dolarów uzbieranych na spełnienie marzeń Suzanne. Dziewczyna, utrzymując się z ośmiu dolarów miesięcznie, sama nie mogła pozwolić sobie na opłacenie studiów. Przekazanie jej pochodzących ze zbiórki pieniędzy miało być pierwszym z uczynków miłosierdzia wykonanych względem Kenijczyków. Okazało się jednak zaledwie wierzchołkiem potrzeb, z jakimi wolontariuszka spotkała się, przybywszy na miejsce.
Na dobry początek – godzina policyjna
– Pomysł na wolontariat w Afryce zapoczątkowała we mnie inna mielczanka, Izabela Ostrowska. Poznałyśmy się, kiedy swego czasu udzielałam jej korepetycji z angielskiego, potem nasz kontakt nieco się uciął, bo z Mielca na stałe przeniosłam się do Stanów – opowiada o początkach swojej działalności Kasia Gadziała, z wykształcenia prawniczka i anglistka. Tym bardziej zdziwiła ją propozycja, jaką dostała początkiem 2014 roku. – Iza, podkreślając, że ma mnie za bardzo dobrego nauczyciela, zapytała, czy nie chciałabym wyjechać do Afryki. Początkowo wydawało mi się to nierealne, ale z czasem ta decyzja zaczęła dojrzewać – wspomina nasza rozmówczyni. Już niewiele później cicho snute plany przerodziły się w rzeczywistość. Kasia, po blisko 40 godzinach lotu, znalazła się w Kenii. Kraj powitał ją… sporą dawką grozy. Dotarła do niego bowiem w środku nocy, wpisując się tym samym w ramy godzin, w których poruszanie się po mieście było zabronione. – Całe szczęście, Iza wyjechała po mnie wraz z zaufanym kierowcą księdza, u którego pracowała. Resztę godziny policyjnej spędziliśmy na parkingu po uprzednim przekupieniu strażnika – mówi. I dodaje: – Już wtedy bardzo się denerwowałam. Z daleka widać było bagaże i białe twarze, które mogłyby spotkać się z niemiłymi reakcjami.
Więcej w 13 numerze Korso