Zacznijmy standardowo. Jak zaczęła się Pana przygoda ze sportem?
Moja przygoda ze sportem zaczęła się przed 21 laty, w Publicznym Gimnazjum im. Wincentego Witosa w Borowej koło Mielca. Na lekcję wychowania fizycznego przyjechał wówczas znany szkoleniowiec, łowca talentów Józef Wójtowicz. Kazał chodzić wszystkim wokół sali gimnastycznej, żeby sprawdzić, kto ma dryg do chodziarstwa. Ja nie chciałem chodzić i schowałem się z kolegą za materacami na sali, na co trener Wójtowicz powiedział, że tych dwóch cwaniaków, którzy się schowali, za karę wysyła na najbliższe zawody chodziarskie.
Jeśli dobrze pamiętam, zawody były rozgrywane na hali lekkoatletycznej w Mielcu i był to dystans 3 km. Prowadziłem wyrównaną rywalizację z kolegą, ale w pewnym momencie – pierwszy i jedyny raz w trakcie mojej kariery - rozwiązały mi się sznurówki. Ostatecznie nie wygrałem żadnej nagrody w tych zawodach w przeciwieństwie do mojego kolegi, który wygrał telewizor. Były to czasy, kiedy nie każdy miał telewizor, trochę mu zazdrościłem. Wtedy obiecałem sobie, że następne zawody wygram ja. Zabawne, że była to moja pierwsza motywacja.
Halówki z bazarku
Pojechałem na drugie zawody w karierze, to było Kryterium Uliczne Jurka Sieczki w Tarnobrzegu, gdzie tym razem to ja wygrałem ze swoim kolegą, zdobyłem pierwsze miejsce. Włączył mi się bakcyl rywalizacji. Gdy przekraczałem linię mety, ogarnęło mnie niesamowite uczucie, że jestem pierwszy. Pamiętam, że myślałem sobie: "Jak to możliwe, że to ja wygrałem zawody?". Wówczas zacząłem oglądać wszystkie rozgrywki Roberta Korzeniowskiego i chciałem być jak on. Miałem ciarki na plecach, kiedy widziałem go na podium, a w tle leciał Mazurek Dąbrowskiego.
Trenowałem wówczas w klubie OTG Sokół Mielec, gdzie mieliśmy świetną grupę zawodników. Przyjaźniliśmy się, ale nawiązała się też zdrowa rywalizacja, nakręcaliśmy się nawzajem.
Mielec to Pana rodzinne miasto. Czy to tu rozpoczął Pan swoje treningi już profesjonalnie?
Po wyżej wspomnianym niepowodzeniu na zawodach w Mielcu, a przed wygranym mityngiem w Tarnobrzegu trenowaliśmy na ówczesnym stadionie Gryfu Mielec. Pamiętam, że wtedy nie było nas stać na specjalistyczne obuwie sportowe i jeździliśmy na bazar w Mielcu na terenie Stali Mielec, żeby kupić halówki sportowe za 8 zł. Trenowaliśmy na żużlowej bieżni, a halówki były koloru białego – można sobie wyobrazić, jak te buty wyglądały po kilku treningach, o stopniu amortyzacji nawet nie wspominam. Po przejściu kilku kilometrów musieliśmy jechać z rodzicami na bazar i kupować nowe.
Stadion, który pobudza wyobraźnię
Dzięki gościnności Lekkoatletycznego Klubu Sportowego LKS Mielec przenieśliśmy się na obiekty sportowe Stali Mielec. Każdy, kto był na obiekcie Stali Mielec, czuł dreszcz emocji, ponieważ ten niezwykły 30-tysięczny moloch robił na nas niesamowite wrażenie. Chyba każdy, kto wtedy miał możliwość trenowania tam, przyzna mi rację. Legendarne sukcesy Stali Mielec i bramki strzelane przez Grzegorza Lato, Szarmacha czy Henryka Kasperczaka dodawały temu obiektowi niesamowitej aury. Każdy, kto kończył trening, chciał zostać chwilę dłużej, żeby po prostu pobyć w tym miejscu, napawać się atmosferą i pięknym widokiem górnych trybun, które rozbudzały naszą wyobraźnię. Przecież to tam przyjeżdżały takie kluby jak Real Madryt, czuliśmy się wyjątkowo, móc trenować na tym samym obiekcie.
Jakie jeszcze, oprócz sportu, ma Pan pasje, hobby?
Przede wszystkim wędkarstwo, uwielbiam zaszyć się z wędką na łonie natury. Człowiek wówczas zapomina o wszystkich problemach. W ogóle obcowanie z przyrodą przyjmuję w każdej formie. Poza tym uwielbiam podróżować po różnych zakątkach świata i odkrywać nowe miejsca. Interesuję się historią, więc lubię zwiedzać miejsca, które miały wpływ na ludzkość – na tematy historyczne mogę rozmawiać godzinami.
Które mistrzostwa były dla Pana najważniejsze i do których lubi Pan wracać wspomnieniami?
Na pewno igrzyska olimpijskie. To jest marzenie każdego sportowca, który zaczyna przygodę z profesjonalnym sportem. Nominacje na igrzyska i uczestnictwo w ślubowaniu olimpijskim to są momenty, których człowiek nigdy nie zapomina, a łza kręci się w oku. Być w gronie około 200 osób z całej Polski, które wystąpią na najważniejszej imprezie świata. To niebywały zaszczyt móc reprezentować kraj z orzełkiem na piersi.
Obok Neymara
Pobyt w wiosce olimpijskiej i możliwość spotkania przy śniadaniu takich sław świata sportu jak Kobe Bryant czy Neymar budzi naprawdę wielkie emocje, takich chwil się nie zapomina.
Z których zawodów jest Pan najbardziej dumny?
Z mistrzostw świata w 2018 roku, które odbyły się w chińskim mieście Taicang, gdzie wraz z kolegami zdobyliśmy brązowy medal mistrzostw świata w chodzie sportowym na dystansie 50 km. Zdobycie medalu smakowało nam tym bardziej, że pokonaliśmy bardzo silną reprezentację Chin na ich terenie. Medal z mistrzostw świata do dziś wisi na honorowym miejscu w moim mieszkaniu.
Jaki jest następny cel, który chciałby Pan osiągnąć? Jakie ma Pan plany i marzenia?
W sporcie nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, czuję, że wciąż na wiele mnie stać, a to, co najlepsze, wciąż jest przede mną i wierzę w to bardzo mocno. Na pewno indywidualne zdobycie medalu na imprezie rangi mistrzowskiej to jest to, co nakręca mnie do wytrwałej pracy. Obecnie jestem pod okiem trenera Krzysztofa Kisiela, byłego szkoleniowca Roberta Korzeniowskiego. Współpracujemy od 2006 roku – mam nadzieję na przeżycie jeszcze wielu pozytywnych chwil w sporcie.
Ma Pan może jakąś ciekawą lub śmieszną historię związaną z mistrzostwami?
Z historii, które mogę przytoczyć, to pamiętam, kiedy po mistrzostwach świata w Chinach, leżąc w hotelowym pokoju, poczułem nagle okropny zapach, dobiegał z korytarza. Był na tyle ohydny, że chciałem sprawdzić, skąd dobiega i doprowadziło mnie to wprost do pokoju mojego reprezentacyjnego kolegi, który zajadał się owocem o nazwie durian. Nie wiem, czy pani wie, ale jest to owoc, który jest najbardziej śmierdzącym owocem na świecie – do tego stopnia, że znak z przekreślonym owocem durian znajduje się na taksówkach, w hotelach, na lotniskach. Miejscowi mówią o nim – pachnie jak piekło, smakuje jak niebo. Oczywiście w naszym hotelu również był zakaz, ale kolega się nie przejął i zajadał ze smakiem. Czuć go było na kilku piętrach, ciekawostką jest fakt, że w nieodgadniony i tylko znany mojemu koledze sposób znalazł się na pokładzie samolotu, którym wróciliśmy do Polski. Musiał mu chyba bardzo smakować.
Wojsko i sport
Jest Pan zawodowym żołnierzem w Batalionie Dowodzenia Wojsk Lądowych w Białobrzegach. Jak Pan godzi wojsko ze sportem?Moim zdaniem wojsko i sport mają ze sobą wiele wspólnego – przestrzeganie dyscypliny, wytrwałość, sprawność fizyczna i ciągłe podnoszenie swoich umiejętności to niektóre z czynników wspólnych, które na szybko przychodzą mi do głowy. Dlatego praca w wojsku przyszła jako naturalne rozwiązanie w moim przypadku i daje mi pewną stabilizację życiową. Chciałbym podziękować dowódcy batalionu pułkownikowi Tomaszowi Sobeckiemu za możliwość bycia w grupie wojskowego zespołu sportowego, który umożliwia mi realizowanie moich sportowych marzeń.
Czy zamierza Pan wracać do rodzinnego miasta?
Od lat jestem w nieustającej podróży, a walizka jest moim stałym towarzyszem, ale kiedy tylko mogę, odwiedzam miasto rodzinne. Zdradzić już dziś mogę, że w tym roku planuję wrócić do Mielca i reprezentować to miasto podczas najważniejszych imprez sportowych. Myślę, że to będzie wspaniała klamra dla mojego życia sportowego.
Gdzie Pan widzi siebie za 30 lat?
Widzę siebie na wielkiej łodzi łowiącego ryby, przypalającego grube, kubańskie cygaro. A tak poważnie to znając siebie, nie usiedzę w miejscu i zapewne będę realizować swoje kolejne plany i ambicje, może tym razem nie w sporcie zawodowym, a w biznesie. Pomysł już jest, czekam teraz na większą ilość czasu na jego realizację.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.