Czy już od małego była Pani tak aktywna? Częściej można było Panią spotkać na boisku czy na ławce z książką?
-Byłam raczej ruchliwym dzieckiem, choć nie "sportowym typem". Książki czytałam z latarką pod kołdrą, bo rodzice nie pozwalali mi czytać w nocy, a w dzień szkoda mi było czasu na czytanie.
-W dzieciństwie dużo czasu spędzałam z dziadkiem na spacerach do parku. Pamiętam, że miałam wózek dla lalek, który trzeba było na te spacery zabierać i dziadek się złościł, że to on musi go pchać, bo ja mam "inne sprawy" – ganianie z patykiem, obserwacje wiewiórek. Byłam raczej krnąbrnym dzieckiem.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Gips na ręce i wyprawa rowerem po Europie. Może nam Pani opowiedzieć o tej przygodzie?
-W drugiej klasie liceum planowaliśmy z przyjaciółmi wyprawę rowerową dookoła Europy. Było nas 6 osób, znaliśmy się z harcerstwa, poza tym przyjaźniliśmy się. Jeździliśmy razem na biwaki do lasu i w góry. Wyprawę planowaliśmy od wakacji. Często się spotykaliśmy na herbatę z pigwą u Dominika Kuczewskiego w domu. Oglądaliśmy mapy, zastanawialiśmy się nad optymalnym sprzętem.
-Może dziś to nie brzmi wyjątkowo, ale w tamtych czasach już sam wyjazd za granicę nie był łatwy, w dodatku ja nie byłam pełnoletnia. Samotna podróż przez wiele krajów w czasach, w których dostęp do informacji był mocno ograniczony, to było duże wyzwanie.
-Na domiar wszystkiego wiosną uszkodziłam ścięgno w palcu ręki. Operację przeszłam w szpitalu klinicznym we Wrocławiu. Pamiętam, że będąc w szpitalu, dzwoniłam z budki telefonicznej do domu (tak, o komórkach w tamtych czasach w Polsce nie było nic wiadomo) z instrukcjami dla rodziców, co muszą kupić i przygotować na mój wyjazd, bo mnie po powrocie ze szpitala nie zostało wiele czasu do rozpoczęcia podróży. Przy wyjściu ze szpitala zdjęto mi szwy i na ostatniej wizycie tato zapytał, czy mogę jeździć na rowerze. Lekarz popatrzył na niego jak na wariata (a tato nie lubi być tak traktowany) i zdecydowanym tonem powiedział: "co też pan!". Wyszliśmy z gabinetu, a ja równie stanowczym tonem oświadczyłam, że jadę. Nie ma innej opcji!
-Dziś myślę, że oni mieli ze mną ciężkie życie. Na szczęście po kilku nieco głośniejszych rozmowach i kilku wymownych chwilach milczenia wyruszyłam na wyprawę marzeń z gipsem na ręce. Paweł Dybek kupił mi lemondkę, która odciążyła dłoń i umożliwiła wygodną jazdę.
-Drugiego dnia spadł deszcz, który zakończył jazdę z gipsem. Gips rozmiękł i używanie go nie miało sensu. Schowałam go na dno sakwy i przewiozłam ze sobą do końca, nie miałam śmiałości go wyrzucić. Po drodze wyjęłam nożyczkami do paznokci dwa szwy, które przeoczono w szpitalu.
-Sama wyprawa zaś była warta ryzyka, to był mój pierwszy kontakt z zachodnim światem. Co prawda przekraczanie granic było bardzo stresujące, ale nikt mi tego nigdy nie utrudnił.
-Pierwszy raz zobaczyliśmy świat zupełnie inny niż Polska. Poznaliśmy wiele ciekawych ludzi, zaznaliśmy niebywałej gościnności i życzliwości od zupełnie przypadkowych obcych ludzi, w tym austriackiej policji. No i co najważniejsze, zobaczyliśmy duży kawałek świata, piękne przyrodniczo rejony.
Kiedy zaczęła się Pani przygoda z maratonami, biegami? Czy miała Pani lub ma nadal osobę, na której się wzoruje lub która Panią motywuje?
-Moje bieganie ma niełatwy początek. Do pierwszego biegania zmuszał mnie Paweł (Dybek, narzeczony Magdy – przyp. IB). Było to okupione strasznymi kłótniami, bo uważałam, że to zupełnie bez sensu. Kilka kłótni i dałam się w końcu namówić najpierw na krótkie przebieżki po mieście, potem po lesie. W końcu ruszyliśmy z Pawłem pobiegać po górach i tam już wsiąkłam w bieganie na dobre, to był 2009 rok. Od tamtej pory jestem fanką biegania po górach.
Lubi Pani jeździć samochodem? Jeśli tak, to jako pasażer czy kierowca? I jaki był pierwszy Pani samochód?
-Lubię prowadzić auto. Raczej jeżdżę dużo, właściwie bardzo dużo. Mój pierwszy samochód to duży fiat – FSO 125 P, kupiony od taty koleżanki. Egzemplarz w bardzo dobrym stanie, ze sztuczną skórą w środku, przejechałam nim około 100 tys. km. Ogromną ilość godzin spędziłam też w garażu, naprawiając go razem z Pawłem. To był kultowy wóz. Mieliśmy w tym czasie mafię dużych fiatów. Pierwszego miał Pawła tato, a potem nasi przyjaciele, Tomek i Dominik, no i ja. Kupili mi go rodzice, na drugim roku studiów. Pamiętam, że jeździliśmy nim na rajdy przygodowe z dwiema skrzyniami, dwoma rowerami. Raz nawet pojechaliśmy nim na zawody do Szczecina. To była prawdziwa wyprawa. Zimą w samochodzie zawiewało śniegiem, zazwyczaj nie zdejmowało się, wracając z gór, kurtek i spodni ortalionowych, ale wydawało się, że warunki podróży są rewelacyjne.
Wymarzone miejsce na Ziemi dla Pani?
-Niezmiennie Wyspy Kanaryjskie, w szczególności Gran Canaria.
Rower czy biegi?
-Rower dla relaksu, bieganie dla sportu. Chociaż w minionym roku 2020 wystartowałam w wyścigu rowerowym "Wisła 1200" na 1200 km – to było super doświadczenie w roku, w którym wiele zawodów biegowych było odwołanych.
-Niesamowicie było wygrać taki wyścig, przygotowania do niego to była fajna przygoda, zaczynając od planowania sprzętu, na którym się zupełnie nie znałam, na trenowaniu kończąc. Bardzo pomogli mi przyjaciele, którzy pożyczyli mi mnóstwo sprzętu, z rowerem włącznie.
-Podczas wizyty w serwisie rowerowym Cyklocentrum chłopaki oznajmili, że mam pękniętą ramę. Pękło mi serce, bo od razu powiedzieli, że nie uda mi się kupić nowego roweru przed wyścigiem, na szczęście z pomocą przyszli przyjaciele. Od słowa do słowa i rower pożyczyłam od kolegi z Warszawy, który organizował z wakacji w Bielsku-Białej przejęcie roweru w weekend, po drodze do Legnicy na wesele znajomych. Rower z wyposażeniem udało się przechwycić i z Krakowa nawet na nim wróciłam do domu. Świetnie się w tym czasie bawiłam.
-Podczas tej przejażdżki poznałam po drodze kolarza – pana 60+, z którym podczas jazdy trochę porozmawialiśmy. To było niewiarygodne przeżycie.
W 1996 roku zdobyła Pani najwyższy szczyt Europy, Mont Blanc. Próbowała Pani powtórzyć ten sukces 13 lat później, jednak kontuzja wygrała. Przypomnijmy, że Ultra-Trail du Mont-Blanc to jeden z najtrudniejszych maratonów terenowych w Europie. Czy spróbuje Pani jeszcze raz wystartować?
-Tak, trasa robi naprawdę kolosalne wrażenie, te góry jak smoki. UTMB ma opinię jednego z najtrudniejszych biegów na świecie i tę opinię potwierdzamy. Uczestnicy muszą pokonać 170 kilometrów, a łączne przewyższenie to 10000 m. Trasa wiedzie malowniczymi szlakami dookoła masywu Mont Blanc i przebiega przez trzy państwa: Szwajcarię, Francję i Włochy.
-UTMB to z pewnością bieg, w którym chce się wystartować i który niemal co roku był w orbicie naszych zainteresowań. W 2020 roku UTMB się nie odbyło. Zawody w 2021 też są pod dużym znakiem zapytania. Myślę, że wrócę tam w przyszłości, ale nie najbliższej. Mam porachunki z tą trasą.
Film "Mój czas". Jak to się stało, że była Pani główną bohaterka? Czy znaliście się wcześniej?
-To był przypadek. Z Jaśkiem poznaliśmy się tuż przed biegiem Granią Tatr w 2013 roku. Jasiek (Jan Wierzejski) został poproszony o przygotowanie filmu o biegu Granią Tatr. Zazwyczaj realizator materiału otrzymuje od organizatorów zawodów kontakt do zawodników elity, aby film ubarwić wywiadami - ja poszłam na pierwszy ogień.
-Jaśkowi się na tyle spodobało to, co nakręciliśmy przed zawodami, że postanowił zmienić koncepcję i zrobić film o mnie. Ja byłam przeciwna, bo wydawało mi się to nieciekawe, ale on był zdeterminowany. To było dla mnie coś zupełnie nowego, ale zarazem bardzo ciekawego. Materiał do filmu kręciliśmy 3 lata, bardzo się w tym czasie zżyliśmy z Jaśkiem i jego rodziną.
Pierwsze mistrzostwa świata w 2014 roku. Jak Pani je wspomina, stresowała się Pani przed tymi zawodami? Jak sobie Pani z nim (ze stresem) poradziła?
-To był dość niestresujący start. Dystans optymalny – 80 km. Góry takie jak lubię. Byłam zupełnie nieznana, nie było żadnych oczekiwań co do wyniku. Żadnej presji. Sponsorzy w tamtym czasie nie naciskali na tzw. sukcesy. To była raczej przygoda, nowe doświadczenie. Chociaż oczywiście przygotowywaliśmy się tak profesjonalnie, jak tylko mieliśmy możliwość. Mieliśmy bardzo duże wsparcie przyjaciół, którzy przylecieli specjalnie dla nas na zawody, żeby nas suportować.
-Niesamowita była też atmosfera wewnątrz polskiego teamu. Warto wspomnieć, że podczas zawodów, około połowy trasy, mijałam Lucjana Chorążego – jednego z lepszych w tamtym czasie biegaczy górskich. Niestety, miał spory kryzys, dobiegłam do niego i mówię mu, że cały czas gubię trasę. Zaproponował, że pobiegnie ze mną trudniejszy nawigacyjnie odcinek, żeby mi pomóc w orientacji. Widać było, że daje z siebie wszystko. Kiedy dobiegliśmy do drogi, życzył powodzenia i zwolnił. Bardzo mi pomógł, bez niego raczej nie wywalczyłabym tego medalu.
-To był dla mnie jeden z bardziej ekscytujących biegów, a na macie spiker nawet nie umiał wymówić mojego nazwiska.
W jaki sposób godzi Pani pracę zawodową ze swoją pasją?
-Godzenie pracy z trenowaniem na wysokim poziomie jest kwestią wyrzeczeń. Niestety, trzeba zrezygnować z wielu codziennych czynności, które "pożerają czas".
-Przez wiele lat odmawialiśmy sobie spotkań ze znajomymi, bo niestety po treningu ważna jest regeneracja. Godzenie pracy z bieganiem wymagało dużej dyscypliny i dość bezkompromisowego planowania życia. Nie było przestrzeni na lenistwo w dowolnym czasie. W święta trzeba było wstawać wcześniej, żeby zdążyć zrobić trening przed spotkaniem z rodziną.
-To życie w dużym tempie. Przez wiele lat nasze rodziny dostosowywały uroczystości rodzinne (imieniny, urodziny, Dzień Matki ect.) do naszych planów, za co im bardzo dziękujemy. Czasem urodziny świętowaliśmy w bardzo dziwnych terminach, ale zależało nam wszystkim na niezaniedbywaniu tych tradycji, więc wszyscy uelastyczniali się na tyle, na ile to było potrzebne i możliwe.
Czy oprócz pana Pawła i Pani siostry Patrycji jest jeszcze ktoś, kto Panią zawsze wspiera, jest obok, nie tylko przy maratonach, ale i na co dzień?
-Bardzo duże wsparcie okazują nam rodzice, rodzeństwo i przyjaciele. Oprócz Patrycji, bardzo pomagała nam druga siostra - Małgonia, ona też była członkiem naszego suportu. Poza tym bardzo pomagali nam nasi przyjaciele, którzy często dojeżdżali prosto z pracy na trasę zawodów, żeby nas suportować, czy po prostu kibicować, wesprzeć słowem. Jest ich wielu, a podane na zawodach bułki czy bidon z piciem to momenty nie do zapomnienia.
-Na razie wszystko jest inaczej, ale jak już świat ruszy z miejsca, reaktywujemy naszą drużynę.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.