reklama

Kiedyś to się żyło...

Opublikowano:
Autor:

Kiedyś to się żyło... - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościW PRL-u to się żyło... Bo choć może i niewiele było w sklepach, a i wyjechać nie bardzo się dało, to przynajmniej każdy miał pracę i co miesiąc pieniądze do ręki - takie słowa nieraz można usłyszeć od ludzi, którzy w poprzednim ustroju rodzili się, dorastali, pracowali, zakładali rodziny, budowali domy... Wiosna, szczególnie na wsiach, była czasem intensywnych prac. Jak to wyglądało z tamtej perspektywy? Czasem dobrze powspominać..

Pan Stanisław z gminy Radomyśl Wielki tak pamięta tamte wiosny:

- Zaraz po szkole przyjąłem się do pracy do jednego z większych mieleckich zakładów. Na początku, jak wszyscy świeżo przyjęci, pracowałem na hali, ale z czasem to się zmieniło, "awansowałem" i zostałem kierowcą. Zazwyczaj jeździłem z towarem i bardzo sobie tę pracę chwaliłem, bo przynajmniej towar nie wymagał, żeby z nim rozmawiać. Bo czasami gorzej bywało, i jak brakło jakiegoś innego pojazdu, to zdarzało się, że  i dyrektorstwo i członkowie zarządu wsiadali do mojego żuka. Z tymi jeszcze szło pogadać, bo zazwyczaj byli  w wesołym nastroju. Trochę gorzej bywało z paniami z biura, bo one zwykły kręcić nosem, że jest u mnie nieporządek. 

Ale raz, jednego wiosennego dnia zdarzyło się, że wszystkie osobówki  pojechały w trasę. A niestety dlatego, że w okresie wiosennym zazwyczaj mnóstwo osób udawało się na zwolnienie chorobowe. I to wcale nie dlatego, żeby udać się na jakąś wycieczkę albo urlop. Dawniej po prostu wiele osób miało gospodarstwa, które uprawiało dodatkowo, oprócz pracy zawodowej. A że u nas na firmie pracowali głównie ludzie z okolicznych wiosek... Może nie mówiło się o tym głośno, ale przecież kiedyś trzeba było zasiać, zasadzić, a kiedy skończyło się pracę o trzeciej, potem zawlokło autobusem do domu, to nie pozostawało już dużo czasu na prace polowe. A że traktor na wsi był rzadkim zjawiskiem i większość ludzi posiadała tylko konie - jeśli w ogóle... A chodzić za koniem nawet i cały dzień trzeba było. Nic ma się więc co dziwić, że im cieplej się robiło na świecie, tym mniej ludzi było przy stanowiskach pracy. Oczywiście, niespecjalnie to cieszyło naszą dyrekcję, dlatego co jakiś czas panie z kadr udawały się w trasę po powiecie, żeby sprawdzić, czy na pewno wszystkie zwolnienia są takie, jak powinny być i czy ludzie rzeczywiście leżą w łóżkach, chorzy. Tak więc, z braku innych samochodów, tego dnia jedna z pań z biura musiała pojechać ze mną. Nie dość, że czekałem na nią przez dobre pół godziny, tak że zgłodniałem i z tego głodu otworzyłem sobie kanapkę i zdążyłem poczytać gazetę, to jeszcze, kiedy już zeszła, okazało się, że to pani Bogusia, czyli postrach całej firmy, kobieta, która przez dwadzieścia lat pracy nie wzięła ani jednego dnia zwolnienia chorobowego. Już niejednemu zaszła za skórę, a szczególnie cięta była na tych, którzy opuszczali pracę. Ledwo wsiadła do auta, zresztą z wielką łaską, to zaczęła się krzywić, że brudno i śmierdzi kiełbasą. Ruszyliśmy w trasę, bo miała całą listę osób, które chciała odwiedzić, a mieliśmy przed sobą parę kilometrów do przejechania po wszystkich gminach.

Najpierw mieliśmy jechać do mojego dobrego kolegi, Tolka. Dobrze wiedziałem, gdzie mieszka, bo raz poszedłem do niego na imieniny, kiedy wprowadził się do nowego domu i zaprosił kilku kolegów na podziwianie. Mimo że miał piękne meblościanki, kryształy na półkach i jelenie na ścianie, klatkę schodową całą w boazerii, to można śmiało powiedzieć, że to łazienka była jedną z największych atrakcji imienin. Bo była tam ubikacja, a kto tam wtedy na wsi pomyślałby o ubikacji, kiedy wszyscy z dziada pradziada chodzili do wychodka na pole... Tolek mieszkał przy głównej drodze, więc wiedziałem, że jak robi coś w polu, to ta pani natychmiast go dostrzeże. Kiedy więc z daleka ujrzałem, że rzeczywiście koń z siewnikiem pracuje przed Tolkowym domem, zatrąbiłem najgłośniej, jak się dało. Tolek nie był w ciemię bity, rozpoznał firmowy samochód i momentalnie schował się za siewnikiem. Pani Bogusia od razu na mnie nakrzyczała, że nie używa się bez potrzeby klaksonu, ale wyjaśniłem jej, że jakiś kot przebiegał mi drogę i nie chciałem go rozjechać. Pojeździłem trochę po wsi i udawałem, że nie mogę znaleźć właściwego domu, a kiedy pani Bogusia zaczęła się coraz bardziej denerwować, to skłamałem jej, że pierwszy raz w życiu jestem w tej okolicy. Żeby historyjkę uwiarygodnić, wyszedłem z auta i zapytałem jakiegoś dzieciaka o drogę. Na szczęście, jak to kobieta, nie miała wielkiej orientacji w przestrzeni i chyba się nie zorientowała, że przywiozłem ją w to samo miejsce. Na obejściu spotkaliśmy żonę Tolka, która zapewniła nas, że małżonek leży chory w łóżku. Z ciekawości wszedłem do domu za panią Bogusią. Rzeczywiście, Tolek leżał na tapczanie, a nawet czytał jakąś książkę. A wiedziałem z pewnych źródeł, że ostatnią książkę, jaką miał w ręku, to był elementarz, więc musiał chyba od sąsiada na szybkiego pożyczać. A już zupełnie nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, jak dojrzałem, że Tolek z takim skupieniem udaje, że czyta Biblię... Nie dość, że literki są tam małe, a on ledwo nagłówki w gazetach czytał, to jeszcze ostatni raz w kościele był na własnym ślubie. Poszedłem więc na podwórko, żeby się głupio nie śmiać i zajrzałem sobie przy okazji do stodoły. Podejrzewałem, że syn Tolka czeka tam z koniem i siewnikiem, żeby wrócić do pracy, jak tylko pojedziemy. Nie pomyliłem się ani trochę. 

Pani Bogusi za to nie bardzo się podobało, że nie udało jej się Tolka na pracy przyłapać, bo zrobiła się strasznie cięta i poganiała mnie, żeby szybciej jechać do kolejnego "chorego". 

 Problem był w tym, że ten następny, Kazek, też był moim dobrym kolegą... I słyszałem, jak niedawno opowiadał w pracy, że pasuje mu parę drzew spuścić, żeby przeschły przez lato, do palenia w piecu na zimę. Mogłem iść więc o zakład, że siedzi teraz w lesie i tnie drzewo na opał. Co najgorsze, pani Bogusia zorientowała się, że powinien mieszkać gdzieś po sąsiedzku. I jak go tu ostrzec, skoro telefonów nie było? 

Kiedy jednak na drodze dojazdowej do domu Kazka ujrzałem kałuże, bez zastanawiania się wjechałem w nią i udawałem, że nie mogę wyjechać. Oberwało mi się co prawda od pani Bogusi, że nie umiem jeździć i narażam firmę na straty, psując auto, ale nie przejąłem się tym. Kazałem jej siedzieć w samochodzie, żeby nie pobrudziła sobie butów, a sam skoczyłem do najbliższego domu i wyjaśniłem, o co chodzi. Gospodarz poszedł ze mną, żeby mi pomóc wyciągnąć auto z błota, a jego córka poleciała na skróty przez las, żeby ostrzec Władka, że zaraz będzie u niego kontrola. A i tak zdążył chyba w ostatniej chwili, bo kiedy zaszliśmy do niego do domu, to leżał co prawda w łóżku, ale strasznie ciężko dyszał. Ja tam wiedziałem doskonale, że to dlatego, że biegł przez całą drogę z lasu, ale pani Bogusia była przekonana, że to coś z płucami. Wypytywała go nawet, do jakich lekarzy chodzi i co zażywa, i dobrze, że tak to ją zajęło, bo przynajmniej nie zauważyła, że Kazkowi spod pierzyny wystaje trzewik... Nie zdążył go widać zdjąć, a potem pewnie pierzyna się podwinęła i o mało cała sprawa by się nie wydała. Usiadłem więc na łóżku, żeby zasłonić Kazkowego buta, a kiedy pani Bogusia wyszła do kuchni, żeby napić się herbaty, Kazek szybko pozbył się trzewików i schował je pod łóżkiem. 

Tego dnia byliśmy jeszcze u kilku osób, ale pani Bogusi nie udało się nikogo złapać. Może wszyscy rzeczywiście byli chorzy, a może to ja jeździłem za wolno i wszyscy mnie widzieli z daleka, kto to wie? To jednak były dobre czasy, kiedy ludzie byli życzliwi jedni dla drugich...

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE