Byliśmy cały czas, przez okrągłe 5 miesięcy strefą przyfrontową. W tym czasie Sowieci stali w Warszawie na prawym brzegu Wisły, a Niemcy palili Warszawę, rozprawiając się z powstaniem.
Ruszenie frontu Rosjanie nazywali "nastupleniyem", na które z niecierpliwością oczekiwaliśmy. Zanim to jednak nastąpiło, wszędzie w strefie przyfrontowej, a więc też w Przecławiu, było pełno wojska. Stacjonowali w każdym domu i w ogrodach. Zabierali bez pytania wszystko, co było im potrzebne. Przez jakiś czas spałem w stajni z krówką, bo w mieszkaniu nie było miejsca.
Zniszczony był most na Wisłoce, a Sowieci dokonywali zniszczeń w zamku Reyów. Wewnątrz sal i pokoi rozpalali ogniska. Zabytkowe meble służyły im za opał. Zniszczyli dużą bibliotekę, w której znajdowały się zabytkowe księgozbiory. To, co Niemcy nie zdążyli rozkraść i wywieźć, teraz doszczętnie niszczyli Sowieci.
Na naszym podwórku Sowieci mieli w samochodzie przyfrontową drukarnię, a Rosjanie mieszkający u nas pracowali w tej drukarni nocą. Pewnej nocy szwagier Ludwik wyszedł za swoją potrzebą i wracał do domu. Rosjanin z samochodu wyskoczył z pistoletem do niego ze słowami "Stój, kto idziot?". Ponieważ Ludwik nie odezwał się, tylko dalej szedł, Ruski zarepetował broń. Na szczęście Ludwik w końcu się odezwał. Gdyby tego nie zrobił, mógł przez własną nieostrożność zginąć.
Przez cały czas żyliśmy pod ciągłym strachem, bo Rosjanie systematycznie przychodzili nas wypędzać. Kazali opuszczać domy i iść, tym razem na wschód za Wisłokę. Byliśmy strefą przyfrontową, więc istniało zagrożenie, że Niemcy w każdej chwili mogą tu wrócić. Aby się tak nie stało, Sowieci umacniali się na froncie. Często zabierali okoliczną ludność i wywozili w pobliże frontu, gdzie kazano jej umacniać i kopać okopy. To, co wcześniej robili Niemcy, teraz robili Sowieci. Niemcy wielu mężczyzn z Przecławia zabrali ze sobą, wycofując się. Pozostali oni po drugiej stronie frontu, a rodziny nie wiedziały, co się z nimi dzieje.
Milek Wątróbski wraz z bratem Bronisławem oraz Kazimierz Zaręba i wielu innych wróciło do swych domów po 5 miesiącach, po ruszeniu frontu w styczniu 1945. O tym, co przeżyli, opowiedział mi w szczegółach Milek, 60 lat później, kiedy jako starzy emeryci spotkaliśmy się po latach.
"Milek wraz z bratem Bronkiem, Kazimierzem Muniakiem Zarembą oraz innymi z Przecławia i Rzochowa byli schwytani przez Niemców i zapędzeni na Wólkę Błońską, gdzie Niemcy przed nadchodzącym frontem budowali okopy.
Kiedy front się zbliżył, Niemcy zabrali pracujących tam ludzi i popędzili w kierunku Tarnowa, do miejscowości Krzyż w pobliżu Lisiej Góry, gdzie w hali tartaku byli zakwaterowani od połowy sierpnia 1944 do połowy września. Kiedy zrobiło się chłodniej, zabrano ich do więzienia w Tarnowie, gdzie przetrzymywano ich na więziennym holu, a w ciągu dnia wypędzano do pracy. Byli wykorzystywani do różnych prac. Krawiec Edek Jarosz szył nawet komendantowi więzienia ubranie. Było tam już bardzo dużo ludzi z wielu stron.
Następnie w listopadzie przepędzono ich pod Tuchów, gdzie do grudnia trzymano w ocieplonej stodole. W ciągu dnia ścinali w lesie buki, którymi umacniano drogi. Około 10 grudnia przeniesiono ich do Siemiechowa w pobliżu Gromnika, gdzie przetrzymywano ich w lagrze, skąd kilka kilometrów pędzono ich do pracy. Umacniali w pobliżu Gromnika wzgórze, na którym kopali okopy i budowali umocnienia.
Boże Narodzenie spędzili w lagrowych barakach, gdzie mieli względnie ciepło. W pierwszy dzień świąt proboszcz z Siemiechowa załatwił z komendantem obozu, że byli na mszy świętej w kościele. Ksiądz zabił woła, z którego dostali gulasz z kapustą, dzięki czemu się posilili, bo dostawali bardzo marne jedzenie. Ksiądz przysyłał im również chleb.
Pracowali tam do 17 stycznia, czyli do tzw. "nastupleniya", kiedy ruszył front i Niemcy zaczęli się wycofywać. Uformowano ich w długą kolumnę, Niemcy doprowadzili ich do Rożnowa, gdzie był obóz wypoczynkowy dla wojska. Prowadzili ich cały dzień. Około 22 położyli się spać. Spali około 2 godzin, aż ogłoszono alarm i w pośpiechu popędzono na zachód. Szli w nocy i cały następny dzień. Nie pamięta, przez jakie miejscowości i gdzie ich prowadzono.
Na następny nocleg rozdzielono ich na 2 grupy. Jedna grupa spała w kościele, a druga u jakiegoś gospodarza w stodole. Tych w kościele uwolniła polska partyzantka, natomiast grupa, w której był Milek, nie została uwolniona. Zostali popędzeni następnego dnia dalej na zachód. Doszli aż pod Wieliczkę, gdzie komendant obozu stanął na wozie i poprzez tłumacza ogłosił, że od tej chwili są wolni, mogą się rozdzielić, ale mają iść w tym kierunku, co oni. W tym czasie Sowieci otaczali Kraków, robiąc kocioł i tylko ta jedna droga była wolna.
Od tego momentu Milek, jego brat Bronek Wątróbski i Kazek Zaremba podążali w trójkę. Dostali się pod ogień artylerii sowieckiej. Kryli się w kanale i powoli szli, aż natrafili na Niemców, którzy z działem ugrzęźli i zmusili ich do wyciągnięcia działa. Wszystko to działo się pod obstrzałem i ogromnym strachem. Po wyciągnięciu działa Niemcy zostawili ich w spokoju, więc poszli dalej, ale dostali się pod następny ostrzał polskiej partyzantki. Dowódca partyzantów siedział na wysokiej gruszy i kierował ogień na nich, bo myślał, że to Niemcy. Kiedy ich rozpoznał, przerwał ogień. Wreszcie po spotkaniu z dowódcą partyzantów, ten wskazał im kierunek, w którym mają podążać. Zatrzymała ich też sowiecka "rozwietka" w postaci trzech kobiet. Zaprowadziły ich do komendanta sowieckiego, gdzie dostali "rozpisku" (dokument), na mocy którego wyruszyli w dalszą drogę do domu. Doszli pod Bochnię, gdzie jakiś litościwy mężczyzna nakarmił ich i dał im chleba.
Byli tak zawszeni, że nie przyjmowano ich w domach. W końcu dotarli do domu w Przecławiu, a był to prawdopodobnie dzień 25 stycznia 1945 roku.
Takich opowieści o ludzkich przeżyciach można mnożyć tysiące. W Przecławiu w tym czasie zaczynało się normować życie. Na Wisłoce obok mostu wysadzonego przez Niemców Sowieci wybudowali prowizoryczny drewniany most. Był on bardzo potrzebny dla wojska, bo następny most był dopiero w Mielcu.
Armia Czerwona to było zupełnie inne wojsko niż to, co prezentował niemiecki Wehrmacht. U Niemców na każdym kroku widać było dyscyplinę i porządek. Sowieci na ich tle prezentowali się jak banda cyganów. Mundury mieli brudne i niedbałe. Rzadko widziałem ich idących w szyku. Jeśli idzie o brutalność, to jedni drugich starali się przewyższyć.
U Rosjan podobały mi się ich szeroko uśmiechnięte gęby. Ci prości żołnierze byli radośni i potrafili na każdym kroku się weselić. W każdym miejscu, na ulicy czy na trawie, gdy zagrała im harmoszka, to tańczyli.
W ich wojsku było dużo kobiet. Pamiętam, jak na rynku przy harmoszce tańczyło kilka par. Byli to rosyjscy żołnierze z żołnierkami. Zazdrościłem im, że taniec tak pięknie im wychodził. Później starałem się sam naśladować ich w domu i marzyłem, by tak nauczyć się tańczyć.
25 października 1944 zostałem wujkiem, gdyż siostra urodziła córeczkę. Wkrótce po urodzeniu córki szwagier Ludwik zgłosił się ochotniczo do polskiego wojska. Wydawało się nam wówczas, że postąpił dobrze, bo gdyby nie to, podzieliłby los innych, których NKWD wyciągnęło z domów i wysłało na Sybir.
Już na samym początku zaczęły się mnożyć aresztowania młodych mężczyzn należących do ruchu oporu, a szczególnie członków Armii Krajowej. Zaczęło się utrwalanie nowej władzy, a o Armii Krajowej mówiło się jak o jakiejś zbrodniczej organizacji współpracującej z Niemcami. Wpajano w społeczeństwo przekonanie, że AK stała z bronią u nogi w stosunku do Niemców, natomiast wymierzona była przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Nie zgadzało się to w mojej świadomości, gdyż wiedziałem, że w powstaniu warszawskim właśnie AK walczyła z Niemcami. Walkę tą widać było też na naszym terenie. Z tego powodu zginął przecież mój Ojciec.
Przez 5 miesięcy byliśmy w strefie przyfrontowej, żyjąc w ciągłym strachu o siebie, siostry córkę i resztki naszego mienia. Wszędzie było pełno wojska, które nie liczyło się z niczym, zabierając wszystko niezależnie od tego, czy było im to potrzebne czy nie. Byliśmy tylko w trójkę, Mama, siostra z córką i ja. Mieliśmy maleńką Olgę, była zima, a my szczególnie baliśmy się o nią. Co jakiś czas chodzili Moskale po domach z nakazem wyprowadzania się za Wisłokę. Zastanawialiśmy się, co zrobimy, jeśli zmuszą nas do tego. Przyszli nawet w Boże Narodzenie, w samą Wigilię i natarczywie wyrzucali nas z domów. Jestem pewien, że mieli nakaz wyrzucać nas, aby przeszkodzić w świętowaniu, a także dokuczyć, gdyż wyraźnej potrzeby wyprowadzania się nie widzieliśmy. Mówiło się, że Rosjanie kolędują z gwiazdą. Faktycznie tak było, tyle tylko, że tę gwiazdę mieli na czapkach. Nie usłuchaliśmy ich nakazów i nie wyprowadziliśmy się.
17 stycznia 1945 nadszedł dzień nastupleniya. Tak nazywali Rosjanie ruszenie frontu na zachód. Stało się to w dniu, w którym wyzwolona została Warszawa. Wszystko wojsko wyniosło się i mogliśmy spokojnie odetchnąć. Wzięliśmy się wartko do robienia porządków i oto okazało się, że nasi sojusznicy zostawili nam w szafie kilka karabinów. Nie martwiłem się tym bynajmniej, gdyż powiększyło to mój ukryty arsenalik. Mama poszła jednak zgłosić ten fakt na komendanturę sowiecką. Niestety, nawet po kilkakrotnym zgłoszeniu nikt po broń nie przyszedł. Dopiero po zgłoszeniu tego faktu na posterunku Milicji Obywatelskiej przyszedł milicjant i broń zabrał.
Nadszedł okres leczenia wojennych ran. Wojna jeszcze trwała, ale już nie doświadczaliśmy tego tak boleśnie na własnej skórze. Rok 1944, a szczególnie jego druga połowa, zapisały się w mojej pamięci bardzo boleśnie. Cały czas ciężko pracowaliśmy i było nam niezmiernie trudno żyć. Nie było Ojca, a kiedy szwagier Ludwik poszedł do wojska, zostaliśmy w trójkę z maleńką Olgą. Siostra miała obowiązki z dzieckiem. Musieliśmy ciężko z Mamą pracować.
Zima była ciężka, a my nie mieliśmy drewna na opał, gdyż Rosjanie wszystko z domu rozwlekli, gdy nas nie było. Najtrudniejsza była zima. Chodziliśmy z Mamą do lasu 2 km i przynosiliśmy na plecach suche klocki, tak zwane posuchy. Rąbaliśmy to i w ten sposób mieliśmy opał. Ponieważ dom nie był ocieplony, więc przynosiliśmy z lasu również suchą paproć, którą z zewnętrznej strony ścian ocieplaliśmy dom. Wszystko nosiliśmy na plecach.
Dochodziły do nas wieści o toczących się walkach, o zniszczonej i wyzwolonej Warszawie. Wojna w dalszym ciągu się toczyła i byliśmy dalej świadkami ludzkich cierpień. Kilkakrotnie widziałem, jak Sowieci prowadzili jeńców. Szli po śniegu bez obuwia, a stopy mieli poowijane szmatami. Te kolumny śmierci szły od strony Radomyśla w kierunku na wschód. Na początku szli starsi oficerowie z podniesionymi głowami, za nimi żołnierze, a na końcu tego tragicznego pochodu jechały konne wozy wiozące trupy. Jednego razu taki konwój zatrzymał się na rynku, a komendant konwoju zażądał od oficera komendantury sowieckiej w Przecławiu potwierdzenia na piśmie ilości pozostawionych trupów. Zaczęli ich liczyć na wozach, a oficer komendantury zwrócił uwagę, że dwóch jeszcze żyje, więc ich nie przyjmie. Komendant konwoju wściekł się, ściągnął tych dogorywających za nogi. Zwalił ich na ziemię, aż głowy wydały głuchy trzask, wyszarpał pistolet z kabury i dobił ich strzałami prosto w głowy. Musiała się zgadzać ilość i stąd konieczność jej potwierdzania. Rosjanie nie brali na ogół jeńców do niewoli, lecz na miejscu ich rozstrzeliwali.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.