reklama
reklama

Wielbicielka podniebnych historii i samolotów

Opublikowano:
Autor: | Zdjęcie: Fot. Wojciech Turbak

Wielbicielka podniebnych historii i samolotów  - Zdjęcie główne

Autorka bloga, Katarzyna Hadała | foto Fot. Wojciech Turbak

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościKatarzyna Hadała jest kobietą niezwykłą. Można powiedzieć, że na co dzień chodzi z głową w chmurach i buja w obłokach - bo to lotnicze tematy są najbliższe jej sercu. Pani Katarzyna tworzy bloga "Lotnicze podkarpackie", na którym można znaleźć wiele fascynujących historii o mieleckich samolotach i ludziach z nimi związanych - ale nie tylko. Ostatnio na swoim blogu pani Katarzyna zajęła się historią samolotu M-2 z rynku w Radomyślu Wielkim. Wielu z nas przyjeżdża obok tego pomnika każdego dnia - a ile o nim tak naprawdę wiemy? Tymczasem jego dzieje są naprawdę fascynujące.
reklama

Skąd wzięła się u pani fascynacja samolotami?


Obecnie, po blisko 5 latach tworzenia bloga o tutejszym lotnictwie, już trudno mi zaprzeczyć, że temat lotnictwa mnie nie interesuje. Niemniej sama nadal nie mogę nawet samej sobie wyjaśnić, skąd ta nieprzemijająca fascynacja.

Jestem takim "lotniczym dziwadłem" – nie wkomponowuję się w schematyczny pogląd na temat osoby piszącej o lotnictwie. Ludzie najczęściej  zakładają, że skoro piszę o tej branży, na takie tematy, to na pewno jestem z nią jakoś praktycznie, zawodowo związana. Poza tym już sam fakt, że kobieta pisze o lotnictwie, jest niezwykły. Szczerze mówiąc, to uwielbiam te pierwsze reakcje choćby moich czytelników,  gdy dowiadują się, że tworzę bloga lotniczego, nie mając fachowej, technicznej wiedzy w tym temacie. Jestem absolwentką filologii polskiej, a z wykształcenia i doświadczenia – dziennikarzem. Z tego doświadczenia wyniosłam pewną elastyczność. Pracując przez lata m.in. w radio, przeszłam niezłą szkołę radzenia sobie ze skrajnie różnymi tematami... Aż w końcu zabrałam się za jeden, konkretny – lotnictwo.

Może to jakieś zrządzenie losu, ponieważ kiedyś, właśnie w czasach radiowych koleżanka  dziennikarka powiedziała mi, że powinnam sobie znaleźć jakąś niszę tematyczną, w której będę się specjalizować. Są przecież dziennikarze medyczni, prawni, ekonomiczni itp. A ja wpadłam w lotnictwo. Tyle że to "moje" lotnictwo jest trochę blogowe, trochę dziennikarskie i trochę lifestyle`owe.

reklama

Czyli zajęła się pani tematami lotniczymi podczas pracy zawodowej?


Trochę tak, trochę nie. Kiedy współpracowałam z radiem, lotnicze newsy traktowałam jak większość społeczeństwa: jako specjalistyczne, niszowe, dla branżowych odbiorców. Do momentu, gdy w 2014 roku przygotowałam reportaż pt. "Skrzydła Łukasza" - o rzeszowskim pilocie akrobacyjnym Łukaszu Czepieli, który wtedy jako pierwszy Polak i najmłodszy zawodnik debiutował w światowych, prestiżowych wyścigach lotniczych Red Bull Air Race. Nikomu wówczas nieznany chłopak miał gościć w Rzeszowie, na spotkaniu ze studentami. W króciutkiej notce zapowiadającej to spotkanie napisano, że pochodzi właśnie z Rzeszowa. To mnie zaintrygowało. Poszłam na to spotkanie z myślą, że może nagram z nim jakąś rozmowę. Nie przypuszczałam, że powstanie z tego piękna, motywująca i budująca historia wielkiej lotniczej pasji i uporu rodem z Rzeszowa. W moim reportażu wystąpili m.in. jego rodzice oraz instruktorzy z Aeroklubu Rzeszowskiego, którzy uczyli go latać szybowcem, gdy jeszcze mieszkał w Rzeszowie. Padło tam wiele inspirujących i wzruszających słów. Droga Łukasza do zawodowego lotnictwa to opowieść o wielkiej motywacji. On wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie –  aby móc uczyć się latać – najpierw pracował jako opiekun do dzieci.  Potem jakoś tak coraz bardziej zaczęłam dostrzegać lotnictwo. Byłam świadoma swojej niewiedzy, ale coraz częściej chodziło mi po głowie, czy to przypadkiem nie jest ta nisza dla mnie, o której kiedyś mówiła mi koleżanka...

Wkrótce pojawiły się kolejne powody, które pozwalały mi tak myśleć. W lecie 2015 roku, tuż przed I Podkarpackimi Pokazami Lotniczymi w Mielcu, na Facebooku wypatrzył mnie redaktor profesjonalnego portalu lotniczego aviation24. Pytał, czy nie chciałabym napisać czegoś o tej imprezie. Tak się złożyło, że na te pokazy wybierałam się tak czy owak, lecz proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy wieczorem, na dzień przed eventem napisał do mnie kompletnie nieznany człowiek, proponując napisanie relacji z pokazów lotniczych na ten portal. Do dziś nie wiem, dlaczego się na to porwałam. Tym bardziej że wtedy o lotnictwie nie wiedziałam nic. A tam przecież była i «czarna "sikorka", Antek i "bombowy" efekt Dromadera»  – jak potem napisałam w debiutanckim tekście. W relacji z tych pokazów ustawiałam się w roli widza, "nielota". Obawiałam się, że czytelnicy portalu lotniczego będą mi wytykać brak wiedzy lotniczej. Ale przecież przeciętny widz to najczęściej laik – przychodzi na pokazy i zazwyczaj nie wie, co tam w górze lata, dziwi się, że takie duże, a lata. Więc ja również postanowiłam na tę okoliczność się dziwić. Coś tam doczytałam, posprawdzałam, kogoś wypytałam i... Chyba zadziałało, ponieważ rozpoczęłam współpracę z tym portalem i z jednego "byłam, widziałam ... pokazy lotnicze" zrobił się cykl artykułów o takim tytule z różnych pokazów lotniczych w kraju. Zaczęłam jeździć na te imprezy, poznawać ludzi: pilotów – cywilnych, wojskowych, aktualnych i emerytowanych, obsługę naziemną, fotografów lotniczych, pasjonatów i historyków lotnictwa, z Polski i z zagranicy. Przez kilka lat przygotowując materiały dla aviation24, słuchałam i rozmawiałam z całym spectrum ludzi, którzy nieświadomie wtłaczali mi do głowy lotniczą wiedzę.

reklama

To skąd wziął się pomysł na założenie bloga?


Wydaje mi się, że właśnie z tych spotkań i rozmów z ludźmi lotnictwa. Będąc na jakichś pokazach, gdzieś w kraju, gdy mówiłam, że jestem z Rzeszowa, nieraz słyszałam: "A wiesz, że tam u was w regionie to był produkowany taki i taki samolot"... Słuchałam o naszym, lokalnym lotnictwie. To z kolei zbliżało mnie do przekonania, że mamy tu niewykorzystany potencjał, lotnictwo - o którym przeciętny człowiek wie głównie tyle, że jest i ma prawie 100 lat tradycji, o których laik, internauta przeważnie nie wie nic. Do tego dochodziła jeszcze myśl, że chciałabym robić coś dla siebie, na siebie. W efekcie wymyśliłam sobie eksperyment: założyłam stronę na Facebooku poświęconą regionalnemu lotnictwu. Pamiętam jak zadzwoniłam do znajomego i bezceremonialnie zadałam mu tylko pytanie, czy podoba mu się nazwa Lotnicze Podkarpacie.

reklama

"Podkarpacie"?


Tak, taki był pierwotny pomysł. Ale uległam argumentom, że lepiej, aby było `podkarpackie` od nazwy województwa.

Początkowo miałam oczywiście obawy dotyczące tego, co ja będę tam publikować, ale ostatecznie trochę cynicznie uznałam, że w Internecie jest tyle bezużytecznych treści, że najwyżej będzie o jedną więcej, a gdyby mi to nie wyszło, to po prostu fanpage`a usunę.

 

Do kogo jest skierowany pani blog?


Ja w dużej mierze robię to dla siebie, ale na przestrzeni tych kilku lat funkcjonowania bloga liczne interakcje moich odbiorców były dowodem na to, że ów ogół odbiorców również z tego korzysta. Choć to wbrew założeniom strategii marketingowych. Pamiętam, jak nieraz uczestnicząc w różnych szkoleniach z marketingu, słyszałam, że jeśli usługą, reklamą jest określona branża, to automatycznie adresatami powinny być osoby związane – najczęściej zawodowo - z tą dziedziną. Z tym moim Lotniczym podkarpackim znów się wyłamałam, ponieważ swojego bloga adresuję głównie do laików, zwykłych ludzi, których chcę tylko zaciekawić tematyką. Moją misją nie jest wtłaczanie im technicznej, lotniczej wiedzy. Celowo do moich treści nie wprowadzam na przykład szczegółowych danych o samolotach, bo przeciętnego człowieka to nie interesuje. Mierzę odbiorców swoją miarą i stawiam się w ich roli. Taki przyjęłam klucz. Przygotowując wpis, zawsze zastanawiam się: "Co ja sama bym chciała przeczytać na takim blogu?" Ja chcę ludzi tym lotnictwem tylko "dotknąć" – żeby wiedzieli coś lub zainspirować do zgłębiania danego tematu z innych źródeł.  Ale chociaż napisałam już sporo tekstów o lotnictwie, do dzisiaj stresuję się przed publikacją wpisu.

reklama

Czy pomysły na teksty o samolotach... spadają z nieba?


Mimo że piszę o rzeczach "odlotowych", jestem twardo stąpającą po ziemi realistką. Pomysł na blogowy wpis najczęściej pojawia się w wyniku jakiejś drobnej inspiracji – zdjęcia, newsa, rozmowy... Bywa, że trochę to trwa, zanim z tej inspiracji powstanie blogowy tekst.  Zdarzają się treści, które napiszę w parę dni – jak choćby o działalności Fundacji Biało-Czerwone Skrzydła w Mielcu, ale inne – zwłaszcza reportażowe (jak choćby o pierwszej mieleckiej pilotce czy ostatni, o mieleckim samolocie PZL M-2) zajmują mi więcej czasu. Lecz ja to lubię – ten proces tworzenia. Przygotowując wpis o radomyskim samolocie, przez ponad tydzień "nie istniałam dla świata". Tak mnie to pochłonęło.

Jakiś czas temu pewien emerytowany pilot, wyjaśniając tę moją "odlotową pasję nielota",  powiedział, że mnie ciągnie do ludzi z pasją, a to środowisko skupia właśnie takie osoby. Przyznam, że te słowa mocno tkwią mi w głowie... Dziś mam już "pod ręką" takich ludzi z branży, którzy gdy mam jakiś pomysł i chcę się czegoś dowiedzieć, to wiem już,  kogo o to dopytać, kto mi wyjaśni zawiłości tego lotnictwa. Mam takich swoich informatorów, przykładowo od historii lotnictwa, którzy "sprzedają" mi, a co za tym idzie, moim czytelnikom wiedzę o zakamarkach awiacji, której nie ma w książkach. Przykładem na to jest m.in. wpis o mieleckim M-2 czy krośnieńskim, amatorskim Kłosie, którego niedawno odnaleziono na Politechnice Rzeszowskiej.  Dlatego zaczynam lubić i mam odwagę pisać o samolotach – o ich historii przechowywanej w ludzkiej pamięci. Wychodzę z założenia, że jeśli ja teraz o tym nie napiszę, to te mikrohistorie przepadną.

 Weźmy dla przykładu pretekst naszej rozmowy: wpis o mieleckim M-2 z Radomyśla.  Kiedyś pisałam już o tym samolocie: krótką notkę na zasadzie stwierdzenia faktu, że taki samolot-pomnik jest w Radomyślu. Nie zagłębiałam się w szczegóły. Teraz rzuciło mi się w oczy czyjeś zdjęcie, tego rynku z samolotem w zimowej scenerii. Odniosłam wrażenie, jakby tam coś przybyło dookoła... Zapytałam autora fotografii, czy mogę z niego skorzystać na swoim fanpage`u. Początkowo moim zamiarem było jedynie opublikowanie tej fotografii z adnotacją, że to stan bieżący. Nic specjalnego.

Jego usytuowanie u zbiegu ulic sprawia, że dużo ludzi dostrzega ten samolot, ale większość  tylko przejazdem. Mniej podchodzi do niego i studiuje umieszczone w obrębie pomnika tablice. Nawet gdy to robią, nie dowiadują się o nim niczego ciekawego. A jak pokazał mój tekst, samolot jest bardzo interesujący. Zacznijmy od tabliczki - tej przy pomniku, odnoszącej się do samolotu. Jest na niej napisane, że to pierwszy polski metalowy samolot wyprodukowany w Mielcu i podany jest rok 1956. Nie rozumiem, skąd taka data? Po przestudiowaniu historii M-2 wiem, że pierwszy latający prototyp powstał zimą 1958 roku. Nawet tabliczki na poszczególnych częściach tego egzemplarza podają ten rok. Aczkolwiek 1956 był ważny, kluczowy dla mieleckiego lotnictwa. Właśnie wtedy powstał tu tzw. Ośrodek Konstrukcji Lotniczych, w którym później opracowano M-2. To był czas, w którym zaczęto mieć nadzieję – złudną zresztą, jak pokazały późniejsze lata, że odrodzi się polski przemysł lotniczy, rodzima myśl techniczna. Sumując, 1956 rok podany na tabliczce opisującej radomyski M-2 może odnosić się jedynie do szacowanej daty opracowania projektu pierwszego, polskiego powojennego samolotu. O takim, lecz jednomiejscowym M-1 wspomina lakonicznie jedynie Andrzej Glass w swojej książce "Konstrukcje lotnicze Polski Ludowej". Z takiej ciekawości rodził się pomysł na wpis.

Jakie tajemnice kryje jeszcze radomyski samolot?


Trochę od niechcenia zaczęłam czytać zdawkowe informacje o tym samolocie zamieszczone w sieci. Następnie zaintrygowała mnie drobnostka: podawano, że w Muzeum Lotnictwa Polskiego znajdują się fragmenty jednego z trzech prototypów M-2. Wtedy już wiedziałam, że ten, który obecnie stroi w Radomyślu, wcześniej miał inne znaki rejestracyjne niż obecnie. Nurtowało mnie pytanie: co zatem jest przechowywane w krakowskim muzeum? Jak się potem okazało, nie tylko mnie. Wspólnie z pracownikiem Muzeum Lotnictwa Polskiego Jackiem Bassarą  ustaliliśmy, że to prawdopodobne, że mielecki M-2 stojący w Radomyślu Wielkim to "składak": dwóch latających prototypów. Jak do tego doszliśmy? Odsyłam do lektury bloga.


Dotychczas nikt o tym nic nie pisał?


W obiegowej opinii panowało przekonanie, że po generalnym remoncie tego samolotu na skrzydłach znaleziono znaki SP-PAC (i tylko na skrzydłach, a przecież znaki malowano też na kadłubie), wcześniej, w latach 90. były to SP-PBA. Obecnie wiele wskazuje na to, że do Radomyśla trafił bez oznaczeń i malowania. Kluczowe okazało się dotarcie do zdjęć Miłosza Rusieckiego, który w 1988 roku skrupulatnie sfotografował ten samolot. To właśnie na nich widać, że jest czysty, bez żadnych oznaczeń, metalowy.  Do wcześniejszych, takich zrobionych temu samolotowi w Radomyślu po 1972 roku nie dotarłam. W archiwach Aeroklubu Mieleckiego znalazłam natomiast zdjęcie M-2 o znakach PAC, zrobione podobno około 1964 roku na lotnisku. Dokładnie widać na nim, że już wtedy znaki na kadłubie niszczały, odpadała z nich farba. O ten samolot nie dbano za bardzo. Projekt M-2 przecież upadł. Być może nawet już wtedy był wyrejestrowany, nie latał, a na kadłubie zostały tylko resztki numerów. Równie dobrze mogły zostać celowo zmyte przed przekazaniem samolotu na pomnik.

Nie ma stuprocentowych dowodów potwierdzających tę tezę?


Nie. W pewnym momencie "doszłam do ściany". Pozbierałam więc wszystkie fakty, przedstawiłam na blogu i ocenę zostawiam czytelnikom. W swoim wpisie nie rozstrzygam, czy samolot w Radomyślu to jeden, kompletny egzemplarz. Podrzucam tylko argumenty, które moim zdaniem przemawiają za tym, że jednak mógł być złożony z dwóch prototypów. I to jest sedno tej sprawy. Dwa prototypy były zbyteczne – i dla producenta, i dla zarządzającego nimi aeroklubu. Nie uruchomiono seryjnej produkcji tych samolotów, a mielecka fabryka miała ważniejsze projekty na horyzoncie.

Z dzisiejszej perspektywy M-2 jest ciekawostką lotniczą, dowodem polskiej myśli technicznej, na miarę ówczesnych czasów. Równolegle w Mielcu opracowano też polski, metalowy  szybowiec PZL M-3 Pliszka. Tu też powstały jedynie 4 prototypy. Można rzec, że jeden z nich przetrwał do dziś. M-3 A "Pliszka bis" SP-2244 znajduje się na Politechnice Rzeszowskiej, w Katedrze Inżynierii Kosmicznej. Służy do badań wytrzymałościowych. Okres PRL to były arcyciekawe czasy dla lotnictwa, a te projekty to jakby nie patrzeć świadectwo działań w tym zakresie na Podkarpaciu.

To jak na Podkarpaciu dba się o lotnicze dziedzictwo?


To zależy, co przez tę dbałość rozumiemy. Czy to eksponowanie samolotów w postaci pomników czy coś jeszcze? Jakoś tak najczęściej chyba lotnictwo, jego historię przyklejamy do historii narodu, zazwyczaj martyrologicznej. To, mam wrażenie, raczej mu nie służy. Pytanie, co chcemy tym osiągnąć. Czy to zainteresuje przykładowo współczesnych młodych ludzi? Do nich trzeba mówić ich językiem i ich środkami. Wtedy oni i to historyczne lotnictwo "kupią". Takim środkiem jest dziś właśnie mój blog. Historia lotnictwa jest w Internecie, jest opowiadana, nienachlana.

Jeśli chodzi o M-2, to wydaje mi się, że nie do końca jestem zwolennikiem stawiania pomników-samolotów, ale z drugiej strony I-22 Iryda i TS-11 Iskra jako mieleckie pomniki wyglądają świetnie. Jednak ich wyprodukowano na tyle dużo, że kilka można tak zagospodarować. Natomiast samoloty, które są pewnym dziedzictwem przemysłu lotniczego naszego regionu, powinny być dostępne w jakimś muzeum lotnictwa. Każdy mechanik lotniczy doskonale wie, że samolot niehangarowany niszczeje.

Dziwi mnie to, że dumnie i niebezzasadnie określamy się lotniczym regionem – w latach 70. w prasie lotniczej pisano o Rzeszowie jako drugim po stolicy "najbardziej ulotniczonym" mieście w Polsce,  mamy około sto lat tradycji lotniczych na Podkarpaciu, ale jak dotąd nikt nie porwał się utworzenie tutaj profesjonalnego muzeum lotnictwa. Szkoda, bo w dzisiejszej dobie – nowoczesnych technologii, gdzie mnóstwo rzeczy można przedstawić multimedialnie, interaktywnie, wydrukować w technologii 3D - mam wrażenie, że coś nam przepada. Gdy na to tak patrzę, myślę sobie, że może faktycznie tym, co robię, wypełniam jakąś niszę, ocalam od zapomnienia, dbam, aby tak niezwykłe historie jak choćby historia pani Agnieszki Nasternak, pierwszej pilotki w Mielcu, czy prototypowego, mieleckiego samolotu Piper PA-35 Pocono, którego starsi mieszkańcy Rzeszowa mogą jeszcze pamiętać, jak stał Politechniką Rzeszowską, a potem był już tylko nieestetyczną wizytówką baru w Widełce, nie przepadły.

Na pani blogu możemy przeczytać tekst o mieleckich Iskrach, którymi dysponuje Fundacja Biało-Czerwone Skrzydła.


Tak. To akurat bardzo budująca działalność i dobry przykład owego dbania o dziedzictwo lotnicze, a jednocześnie fajna promocja tutejszego przemysłu lotniczego. Pomysł na ten wpis przyszedł mi do głowy, gdy na jakimś mieleckim portalu wypatrzyłam news o wizycie skoczka narciarskiego na lotnisku. Napisano wtedy, że Dawid Kubacki odbył lot fundacyjną TS-11 Iskra. Dla mnie to był pretekst, inspiracja, żeby napisać o tym, co oni robią dla mieleckiego lotnictwa. To dzięki ich uporowi, pasji i motywacji bardzo ważne dla regionu odrzutowce, które skończyły już służbę wojskową, nadal latają, w cywilu. A to niełatwe i kosztowne. Trzeba mieć dużo pasji, żeby znaleźć ludzi i fundusze do tego, aby: raz – doprowadzić takie zużyte samoloty do stanu lotnego, dwa – utrzymywać je w takim stanie. My, oglądając je już na niebie, najczęściej nie zdajemy sobie z tego sprawy, a m.in. o tym właśnie szczegółowo opowiadał Piotr Maciejewski w wywiadzie na moim blogu.  Treść jest ilustrowana przepięknymi zdjęciami mielczanina Marka Dykasa – fotografika, wielkiego pasjonata lotnictwa. Iskry są w Mielcu, dzięki fundacji są tu bazowane i latają. Czy może być coś piękniejszego?  Moim zdaniem to kwintesencja promocji historii lokalnego lotnictwa.

Pisze pani o samolotach, lotnictwie, szuka danych, czyta... A jak czuje się pani w powietrzu?


Wszystkim wydaje się, że jestem pilotem. Ale gdybym nim była, to lotnictwo by raczej na tym straciło. Po prostu lubię przestrzeń. I bywam wdzięcznym pasażerem.

 Gdy pierwszy raz wsiadłam do awionetki, to ostrzegano mnie, bym nie rozglądała się wkoło, bo może zakręcić mi się w głowie.  Niepomna ostrzeżeń, rozglądałam się, i nic mi się nie zakręciło. I gdy tylko była okazja, to wsiadałam kolejny i kolejny raz. Skoczyłam też ze spadochronem. Do tego miałam okazję polecieć szybowcem. Jeśli wydawało mi się, że po skoku ze spadochronem nic mnie nie zaskoczy, to bardzo się pomyliłam. Gdy wysiadłam, to całowałam ziemię.
 

Nie powtórzyła już pani lotu szybowcem?


  Oczywiście, że powtórzyłam.

 

O CZYM MOŻEMY POCZYTAĆ NA BLOGU LOTNICZE PODKARPACKIE?



O Agnieszce Nasternak - pierwszej pilotce w Mielcu. Agnieszka od małego marzyła o lataniu. Po studiach dostała się do zakładów WSK PZL Mielec, gdzie pracowała w biurze konstrukcyjnym pomp wtryskowych. Jednocześnie szkoliła się, by uzyskać licencję pilota szybowcowego, potem samolotowego – turystycznego, a w 1978 - pilota samolotowego zawodowego. Była pierwszą kobietą – zawodową pilotką samolotową w Mielcu, szkoloną na An-2. Agnieszka przebazowywała mieleckie samoloty do klientów krajowych i zagranicznych. Latała m.in. do ZSRR, Hiszpanii, Portugalii, Rumunii i na Węgry. Pilotowała m.in. An-2, An-28, „Dromadera”, Pipera Senecę i „Gawrona”.

O "demonie" - to mielecki M-15, był samolotem odrzutowym produkowanym w PZL-u na potrzeby lotnictwa rolniczego w ZSRR. Przez dziwny wygląd i hałaśliwy silnik nadano mu przydomek Belphegor, po hałaśliwym demonie. Samolot pretendował kiedyś do nagrody na najbrzydszy i najbardziej nietypowy samolot świata.

O Marcinie Kołaczu - Marcin to mielecki modelarz, który stworzył model I-22 Iryda w skali 1:48. Na blogu przeczytać możemy, jak mozolna i wymagająca była to praca.

O lądowaniu w Mielcu Rusłana w 1988 roku. Samolot przybył do Mielca z okazji jubileuszowych uroczystości WSK PZL i stacjonował na lotnisku przez 4 dni. Olbrzym ten ważył 240 ton, a jego rozpiętości skrzydeł to 73 m. Ponieważ transportowiec można było oglądać z bliska, ustawiały się długie kolejki ludzi. Krążyły nawet plotki, że Rusłan przyleciał pusty, a do ZSRR wracał wypakowany po brzegi towarem – mięsem z Polski...

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama