reklama

Ukryli go przed Niemcami. Wciąż bije na chwałę Pana

Opublikowano:
Autor:

Ukryli go przed Niemcami. Wciąż bije na chwałę Pana - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościW tym roku minie osiemdziesiąt lat od wybuchu II wojny światowej. Nie ma co się oszukiwać - coraz mniej jest żyjących świadków tamtych wydarzeń, najczęściej tamte historie znamy już tylko z opowieści następnego pokolenia, które wysłuchiwało je od rodziców i dziadków. A jest przecież wielu nieznanych bohaterów, o których pamięć nie powinna zaginąć.

Może nie dokonywali czynów, o których pisze się w podręcznikach historii, ale działali po cichu, z narażeniem życia, ratując to, co jest najważniejsze dla ludzi - nadzieję, że jeszcze to wszystko dobrze się skończy...

Przy kościele w Dulczy Wielkiej (gm. Radomyśl Wielki) stoi dzwonnica, a na niej - dwa dzwony. Ktoś mógłby przejść obok niej obojętnie, ot, dzwony jak dzwony, rozlegają się po prostu przy okazji najważniejszych wydarzeń. Jednak większy dzwon ma swoją własną, dramatyczną zresztą, historię...

A historia ta działa się podczas II wojny światowej, jeszcze kiedy byliśmy pod niemiecką okupacją. Wtedy właśnie władze hitlerowskich Niemiec wydały polecenie, że mieszkańcy Dulczy muszą wydać kościelne dzwony - zdemontować je i odwieźć do wyznaczonego miejsca - to jest siedziby powiatu w Mielcu. Po co? Być może dlatego, że dzwon taki można było przetopić i przerobić na amunicję. Ale Niemcy zbierali i wywoziły wtedy wszystkie co cenniejsze przedmioty, do których należą przecież i kościele dzwony.

W związku z powyższym zarządzeniem dzwon został zdjęty, zabezpieczony oraz przygotowany do przewiezienia. Zadanie zorganizowania całej akcji i wykonania rozkazu przypadło ówczesnemu sołtysowi - Franciszkowi Ptakowi i jego zastępcy, Zygmuntowi Gwoździowi. Ci, w sposób ostentacyjny i jawny, przekazali polecenie jego wykonania Józefowi Rybie. Wiedzieli po prostu, że jeśli ktoś odważy się na jakąś akcję w celu ratowania dzwonu, to będzie to właśnie on...

Józef Ryba (żył w latach 1903 - 1954) wpadł widać na jakiś pomysł, bo o tym trudnym zadaniu od razu poinformował swojego przyjaciela i zaufanego - Franciszka  Mękala. Zgodzili się co do tego, że dzwonu Niemcom nie oddadzą i wspólnie podjęli próbę sabotażu polecenia władz okupacyjnych. Ale jak mogli to zrobić, żeby nie narazić siebie i całej wsi na represje za nieposłuszeństwo?

Przyjaciele ustalili, że dzwon został złożony obok kościoła, a pilnuje go stróż wiejski. Franek, wykorzystując "okoliczności wzajemnych rozliczeń" - czyli to, że był mu pewnie coś winien albo mieli jakieś niezałatwione interesy - upił stróża.

Józef  w tym czasie zorganizował paru zaufanych ludzi (dzwon ważył około 400 kg, więc nie mogły sobie poradzić z nim dwie osoby) w celu wywiezienia i ukrycia cennego przedmiotu. Dzwon umieszczono na przodku wozu konnego, ale nie zaprzęgnięto do niego konia. Trudno dziś powiedzieć, czy konia nie było pod ręką, czy mężczyźni się bali, że zacznie rżeć i położy całą sprawę - dość, że samą siłą zebranych mężczyzn wóz wraz z dzwonem udało się  przewieźć na pole Franciszka. Musieli się bać. Działali przecież wbrew poleceniu władz, a w razie wpadki dzwonu nie dałoby się nigdzie ukryć.  Dojechali jednak szczęśliwie na pole, a tam dzwon ukryto pod kopką łubinu. Następnego dnia Józef Ryba musiał działać jak gdyby nigdy nic. Podjechał furmanką konną pod kościół w celu wykonania polecenia odwiezienia dzwonu. A tu dzwonu - oczywiście - nie było! Ksiądz Szafrański - proboszcz parafii  - rozsierdzony sytuacją zrobił awanturę stróżowi. Pewnie sam bał się, że władze okupacyjne nie przyjmą tej wiadomości spokojnie. Stanu rzeczy jednak to nie zmieniło - dzwonu przeznaczonego do odwiezienia po prostu nigdzie nie było. Zdecydowano więc, że Józef Ryba odwiezie do Mielca inny, mały dzwon - tzw. sygnaturkę - do punktu zbiórki. Zatarło się już w pamięci ludzkiej wspomnienie, czy władze okupacyjne nie miały orientacji o wadze dzwonu, czy też zadecydowały jeszcze inne czynniki, ale na szczęście uznano, że obowiązek został wykonany i nikt nie poniósł żadnych konsekwencji.

Pozostała jednak jeszcze sprawa dzwonu, który pozostał w domu. Co z nim zrobić, by uchronić go przed hitlerowcami i nieżyczliwymi oczami?

Następnej nocy - znów przy pomocy paru zaufanych ludzi, dzwon z prowizorycznego schowka został przewieziony, tym razem już zaprzężonym wozem konnym i zakopany na polu Józefa Ryby - noszącym nazwę Górka.

Trwał tragiczny okres okupacji i srożył się terror okupanta, działały jeszcze ponadto bandy. O zdarzeniu powoli zapominano - ktoś tylko czasem wspomniał, że coś widział... Linia frontu zatrzymała się na granicy Dulczy Wielkiej na okres od września 1944 do lutego 1945, a ludność wsi została wysiedlona. Mieli na głowie coś innego, niż  myślenie o zaginionym dzwonie. Wiosną 1945, kiedy ruszył front, ludzie wracali powoli do wypalonej wsi, pól zaminowanych i poprzecinanych liniami okopów. Wracało życie - ożywiała je nadzieja. Takim symbolem trwania było wydobycie i przewiezienie dzwonu, tam, gdzie było jego miejsce, czyli pod kościół parafialny. Z procesją i szałem radości dzwon został przewieziony na należne mu miejsce. Tymczasową dzwonnicę zmontowano z pozostałości przedwojennej linii energetycznej. I dzwon znów zabrzmiał na chwałę Panu.

 

Na podstawie relacji brata Rudolfa sporządził Tadeusz Ryba. Opowiadający nie dysponuje materiałami źródłowymi, swoją opowieść oparł na opowieściach ojca Józefa  oraz innych uczestników wydarzeń.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE