Ośrodek Bezpieczna Przystań "Jawja" w Rzemieniu wita nas nie najlepszą pogodą. Po krótkim okresie pięknej pogody znów zawitała do nas zima. Mroźny wiatr wzbudza fale na stawach należących do ośrodka.
Nie przeszkadza to dzieciom, które śmigają na rolkach po alejkach wokół ośrodka. Jeden z chłopców profesjonalnie żongluje piłką.
Przy drzwiach ośrodka, jak w każdym domu, leżą buty. Tylko tutaj tych par jest kilkadziesiąt... W tym czasie w ośrodku w Rzemieniu mieszka około 120 osób, które uciekły przed piekłem wojny. Czy mogły trafić lepiej, niż pod skrzydła Tatiany Kożuszny, która sama pochodzi spod Kijowa, a w Polsce mieszka od 30 lat?
Część Ukraińców mieszka w kilkuosobowych pokojach, część - w jednej dużej sali. "Sława" ośrodka rozniosła się już po Ukrainie. Wiele osób chce tu przyjechać, choć na kilka dni, by w spokoju zastanowić się, co dalej. Wiedzą, że znajdą tu pomoc - i zrozumienie. Gospodarze ośrodka zarejestrowali nawet Stowarzyszenie, by ułatwić wszystkie formalności.
Do ośrodka trafiają ludzie wyczerpani fizycznie i psychicznie, zmęczeni, wystraszeni. Niejedno przeżyli. Pierwsi uchodźcy trafili tu już 27 lutego. Część pojechała dalej, inni zostali. Prawie każdego dnia wojny przybywają nowi.
W dużej sali uchodźcy krzątają się, spożywają posiłki, które pod okiem naszego szefa kuchni sami sobie gotują, kobiety śpiewają smutne, rzewne, ukraińskie pieśni na głosy, w kącie odbywa się lekcja polskiego. Uczniowie podzieleni są już na dwa poziomy: zaawansowanych i początkujących. Polscy wolontariusze nie szczędzą sił, by pomóc.
W tej właśnie sali spotykamy się z Tatianą Kożuszną i jej córką, Julią.
Pani Tatiana przyjechała do pracy do szpitala, 30 lat temu. Pochodzi spod Kijowa, ale na Zakarpaciu do dziś jest wioska jej pradziadka.
- Do dnia dzisiejsze pamiętam jabłonkę mojego pradziadka, taką niedużą, karłowatą - mówi pani Tatiana. - Studiowałam medycynę w Winnicy (miasto w środkowej części Ukrainy). Przyjechałam do Mielca w 1992 roku, bo tu była praca. Jestem urologiem, klinicznym limfologiem i klinicznym immunologiem. Moim marzeniem było to, by pacjentów wyleczyć, a nie leczyć. By pacjenci spotykali mnie na ulicy i dziękowali za to, że ich wyleczyłam, a nie po to, by umawiać się na kolejną wizytę. Mam gabinet, w którym staram się uczyć prawidłowego żywienia, zdrowego trybu życia
Jesteśmy w Ośrodku "Jawja". Skąd wzięła się ta nazwa?
Cztery lata temu podjęliśmy decyzję, by wykupić ten ośrodek. Naszym marzeniem było to, by odrodzić tu kulturę: polską, słowiańską. Chcieliśmy dać dobrą nazwę. Szukaliśmy słów związanych ze słowiańską kulturą, słowiańską mitologią. A są trzy słowiańskie boginie: Jawia, Nawia i Prawia. Jawia jest boginią od spraw rzeczywistych, teraźniejszości, Navia jest boginią świata podziemnego, a Prawia - wyższych sfer. Nazywaliśmy ośrodek po Jawii, bo istnieje przecież w świecie rzeczywistym.
To ma być miejsce, w którym mamy ponownie sobie przypomnieć, skąd pochodzimy.
Moim marzeniem, jako lekarza, było stworzyć tu klinikę oczyszczającą, taką, jakiej jeszcze nie ma w Europie Ale to jest dosyć duży budynek, nie jest dostosowany do potrzeb kliniki, więc zostaliśmy przy tym, co jest, czyli hotelu.
Ludzie muszą odpocząć. Chcemy, żeby spróbowali jedzenia takiego, jak było kiedyś: bez hormonów, bez antybiotyków, bez rozpulchniaczy. Dobre, naturalne, polskie jedzenie.
Mieliśmy się otworzyć już w maju, pewnie nam z tego nic nie wyjdzie w takiej
sytuacji, ale przecież wiedzieliśmy, dlaczego się otwieramy właśnie teraz. Planowaliśmy organizowanie majówek. Chcieliśmy tutaj odrodzić tradycję słowiańską, nasze bajki, stworzyć fabrykę prawdziwej czekolady. To był nasz plan. W maju powinien stanąć dom Baby Jagi, stworzymy też ogród zimowy, by każdy mógł zobaczyć, jak tu jest pięknie. Raj na ziemi. Dlatego mamy tu słaby internet, nie chcemy telefonów, radia, telewizorów. Tutaj jest przecież Puszcza Sandomierska. Chcemy, by ludzie mogli tutaj odczuć, że istnieje jeszcze inne życie, oprócz telefonu czy telewizora.
Kultura, tradycja są bardzo ważne. Chcę, żeby one wróciły. Np. w naszych dawnych polskich tańcach każdy ruch mówił o czymś, był istotny. Naszym marzeniem jest odrodzenie tej kultury, pokazanie ludziom, że stąd pochodzimy. Dziś wnukom czytamy bajki Disneya, a każda bajka ma w sobie głęboki sens. Gdzie są nasze bajki? Gdzie nasi bohaterowie?
Jaka była pań reakcja na wybuch wojny? Od razu zapadła decyzja o pomocy Ukraińcom?
Najpierw nie mogliśmy uwierzyć, że w dzisiejszych czasach może stać się coś takiego. Usiedliśmy i zastanawialiśmy się, co zrobić? Ośrodek nie był jeszcze wykończony.
Ale decyzja była natychmiastowa: przyjmujemy. Pojechaliśmy na granicę i zobaczyliśmy, jak ludzie idą, co niosą ze sobą... Była tam dziewczynka, która przyjechała z Meksyku, z trójką dzieci: dziewczynką, która miała 5 lat i 18-miesięcznymi bliźniaczkami.
Stała 18 godzin na granicy. Jak przebieraliśmy to dziecko, to nóżki miało lodowate, jakby zamarzło. Panował lęk. "Jak tak można?!" - myśleliśmy. I wtedy zdecydowaliśmy, że weźmiemy tyle ludzi, ile się da. Nikt z nas się nie zastanawiał nad tym, ile nas to będzie kosztować i jakie wyrzeczenia będziemy musieli podjąć.
Zaczęliśmy przejmować uchodźców od 27 lutego. Pierwszą osobą była nasza znajoma ze Lwowa, później następne osoby z okolic Lwowa, a potem już powoli zaczęły się zjeżdżać osoby z Kijowa i z Charkowa. Na ten moment przez nasz ośrodek przewinęło się ponad 200 osób. Niektórzy zostają z nami na dłużej, niektórzy chcą jechać dalej, więc mamy osoby z całej Ukrainy.
Bez wsparcia ludzie dobrej woli, którzy tutaj mieszkają, mieszkańców Mielca i okolic, i Francji, Austrii, nie dalibyśmy rady.
W pierwszym poście, który wystawiłam na Facebooku, poprosiłam o pomoc od ludzi, rozpisałam listę, co będzie nam potrzebne, albo co będziemy wysyłać dalej na Ukrainę. Dostaliśmy taką falę pomocy, że sami nie mogliśmy się pewnym momencie pozbierać ze wszystkim. Było tego bardzo dużo i jesteśmy za to bardzo wdzięczni. Dzięki temu możemy ludzi wyżywić. Dużo osób nam chciało pomóc, nawet przywieźć węgiel, żeby było ciepło w ośrodku. Przywieźli łóżka, materace, których nie mieliśmy aż tyle, kołdry, koce. Dzięki pomocy ludzi, którzy chcieli nam pomóc, mogli przyjąć taką ilość osób.
Wydaje mi się, że każdy, kto by miał taki ośrodek, jak my mamy, też otworzyłby serca, bo jesteśmy ludźmi i w każdej sytuacji trzeba być człowiekiem.
Jak wygląda życie w ośrodku?
Na ten moment mamy około 120 osób. Codziennie się troszeczkę ta liczba zmienia. Niektórzy jadą dalej, ale przyjeżdżają nowi i ciągle się pytają o miejsce, czy mamy jeszcze.
Niektórzy mieszkają tu już miesiąc. Podziękowania należą się też wolontariuszom. Lekcje języka polskiego są praktycznie codziennie. Wolontariusze przychodzą, ćwiczą z dzieciakami, tańczą z nimi, pojechaliśmy do kina, dzieci były w stadninie. Nawet harcerze przyjeżdżają i organizują zabawy dla dzieci. Dostaliśmy takie wsparcie, że te dzieci - których jest tu ponad 30 - mają się czym zająć.
Staramy się teraz, aby dzieci poszły do szkoły, tutaj w Rzemieniu, aby mogły się rozwijać.
To ogromne wyzwania spotykać się z tymi ludźmi. Czy ten spokój, który tu panuje, pozwala im przezwyciężać traumę, którą przeżyli?
Słyszeliśmy tu straszne historie. Mieliśmy panią, która jechała z Charkowa, uciekała z mężem. Pociąg jechał nocą, a oni zamykali okna materacami, by nie było ich widać, by uniknąć bombardowania.
Wydaje mi się, że dlatego, że jest tu sporo osób, to oni siebie nawzajem wspierają, bo są wraz z rodakami. Jest ciężko i już nieraz ktoś płakał, ale zawsze wtedy ktoś podchodzi, pociesza, bo tak naprawdę wszyscy są na tym samym wozie. Wszyscy to samo odczuwamy i wszyscy się boimy, więc staramy się znaleźć te pozytywne strony. Na przykład panie śpiewają w wolnym czasie. Są te łzy, ale panie się dalej uśmiechają, cieszą.
Są rzeczy, które cieszą, tak jak na przykład pomoc, którą dostaliśmy od ludzi, dzięki temu możemy wysyłać tak dużo darów na Ukrainę. Nasz punkt w Rzemieniu stał się ośrodkiem, do którego też ludzie przywożą swoje dary. Jeśli czegoś nie wykorzystamy tutaj, albo mamy czegoś nadmiar, to po prostu jedzie to dalej.
Oddajemy to w odpowiednie ręce, na przykład dajemy żołnierzom. Jeżeli mamy sprzęt medyczny czy lekarstwa, to oddajemy bezpośrednio do punktu. Bardzo ważne jest to, że mówimy po ukraińsku, więc mogą przyjść, przytulić się, poopowiadać, poradzić się. Zawsze mogą liczyć na tę pomoc medyczną czy psychologiczną
Kiedy ludzie tu przyjeżdżają, to momentalnie się zamykają, jak jeże. To jest normalne. Boją czegoś zrobić, pójść, zapytać. Nawet gdy pytamy, jak się nazywają, to boją się o swoje dokumenty, boją się, dlaczego my to zapisujemy, co my będziemy z tym robić. Ale później, po kilku dniach, już zrozumieją, że są w bezpiecznym miejscu i nie ma tych obaw i już powoli do siebie dochodzą. Oni cały czas czekają i czekają tylko do momentu, kiedy się wojna skończy, żeby jak najszybciej wyjechać z powrotem do domu.
Niektóry nie chcą składać wniosku o PESEL, nie chcą 500 plus. Mówią, że im się nie należy, bo Polska nas przyjęła, a "my jeszcze będziemy brać pieniądze od nich?". Powiedzieli, że nie pójdą, bo im wstyd. Pracują w kuchni, gotują jedzenie, sprzątają, bo nie ma u nas sprzątaczki.
Podzieliśmy obowiązki, żeby czuli się odpowiedzialni, bo mówimy im wszystkim, że to jest nasz dom i musimy się czuć za niego odpowiedzialni. Panie są odpowiedzialne za poszczególne rzeczy. Jest pani od kuchni, jest pani od sprzątania, jest pani od opieki do dzieci i ona rozdziela obowiązki pomiędzy innymi paniami, które też tu mieszkają.
Mamy też dużo grupę osób niepełnosprawnych, niedosłyszących albo w ogóle niesłyszących. Jest tu taka duża ilość osób, ale wszyscy wszyscy żyjemy w zgodzie. Bardzo nas cieszy, że nie mam jakichś większych problemów tutaj i cieszymy się, że mogliśmy dać to schronienie ludziom, którzy to doceniają.
Co na ten moment jest potrzebne w ośrodku?
Na ten moment jesteśmy zabezpieczeni tutaj, ale bardzo bym chciała prosić, jeśli jesteście w stanie, pomóc nam zabezpieczyć troszeczkę wojsko ukraińskie, któremu wysyłamy rzeczy. Są to: baterie, powerbanki, leki, hełmy, latarki, bandaże elastyczne - rzeczy, które przydadzą się w wojsku. Bardzo nam zależy, żeby dostarczyć te rzeczy właśnie tam, bo mamy dostęp do ludzi, którzy tam służą.
Przekazałam medykamenty do Ukrainy, bo dostaliśmy bardzo duży dar z Gdańska. Zawiozłyśmy je do Ukrainy, do Lwowa, a później Lwów oddał dalej do Kijowa. Powiedziałam Ukraińcom: "Jesteście dla nas skrzydłami". A dziewczyny, które to usłyszały, odpowiedziały: "Polska jest dla nas sercem".
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.