Zmieniły się przepisy dotyczące wybierania numerów alarmowych. Teraz, gdy ktoś bezpodstawnie będzie je wykręcał, może ponieść karę ograniczenia lub pozbawienia wolności albo grzywny do 1,5 tys. zł. Jak się dowiedzieliśmy, wciąż 80 procent telefonów na numer alarmowy jest nieuzasadnionych.
- Oczywiście, problem wybierania numeru alarmowego i rozłączania się albo pozostawania na linii bez słowa, lub też wezwań absurdalnych, w tym np. do zwierząt, jest spory. Większość osób dzwoni do nas jednak w związku z kłopotami zdrowotnymi, z którymi powinni się zgłosić do lekarza rodzinnego, a nie na pogotowie ratunkowe, choć to akurat często nie wynika ze złośliwości – mówi jeden z mieleckich dyspozytorów. – Wiemy też, że niekiedy z lenistwa, bo wielu sądzi, że przechytrzy system i zamiast z przeziębieniem iść do lekarza rodzinnego, pomoc dostanie do domu - dodaje.
Często dyspozytor weryfikuje takie wezwanie i odkrywa prawdę; wtedy odmawia karetki. Ale trzeba pamiętać, że np. okłamując dyspozytora co do objawów, decydując się na niepotrzebne wezwanie ambulansu, ryzykujemy czyjeś życie, bo ktoś, kto ma zawał, udar, jest po wypadku, dostanie pomoc z opóźnieniem, a to może być tragiczne w skutkach.
19 listopada zmieniły się przepisy dotyczące umyślnego i nieuzasadnionego blokownia numerów alarmowych, takich jak: 112, 998, 997, i 999. Każdy, kto będzie łamał ten zakaz, może ponieść surowe konsekwencje.
Dotychczas w kodeksie wykroczeń nie uwzględniono przypadków dotyczących blokowania numerów alarmowych przez samo wykonywanie połączeń. Nowelizacja uzupełniła ten przepis, dodając do niego zapis przewidujący, że karom podlegał będzie również ten, "kto umyślnie, bez uzasadnionej przyczyny blokuje numer alarmowy, utrudniając prawidłowe funkcjonowanie centrum powiadamiania ratunkowego".
Kilka spraw w sądzie
Dyspozytorzy mówią, że wciąż jest wiele telefonów i wezwań nieuzasadnionych rzeczywistym problemem.- Możemy przypuszczać, że część głuchych telefonów wykonują dzieci, bo numery alarmowe jako jedyne są możliwe do wywołania nawet wtedy, gdy telefon jest poza dobrym zasięgiem czy zablokowany - mówi Paweł Pazdan, dyrektor Stacji Pogotowia Ratunkowego w Mielcu. - Zdarza się, że dzwonią ludzie, którzy twierdzą, że ich stan zdrowia zagraża życiu, podczas gdy na miejscu okazuje się, że absolutnie tak nie jest. Bywa, że zgłaszający jest nietrzeźwy lub pod wpływem innych środków psychoaktywnych. Niekiedy ktoś taki bezpodstawne kilkakrotnie wzywa nas pod ten sam adres, pod którym np. potem nikogo nie ma lub chory jednak już nie życzy sobie pomocy. Zdarzyło się nam w takich sytuacjach dochodzić praw na drodze sądowej, kilka takich spraw w tym roku się odbyło i skończyły się one dla nas pozytywnie.
Zdarza się też, że zespół pojedzie na miejsce zgłoszenia i spotyka się z agresją zarówno słowną, jak i fizyczną ze strony pacjentów bądź innych osób, co bardzo utrudnia pracę zespołu, a nawet jest bardzo niebezpieczne.
Ludzie zachowujący się nieracjonalnie, agresywnie, niejednokrotnie dewastowali karetkę.
Dyrektor pogotowia opowiada: -– Kiedyś załoga wezwana została do człowieka leżącego na ulicy. Na miejscu okazało się, że jest agresywny, w rękach miał ostre narzędzia, którymi groził ratownikom. Udało się go opanować, jednak wtedy drugi mężczyzna wyciągnął nagle nóż i zaatakował zespół ratunkowy, który zdążył się na czas schować w karetce. Gdy to nastąpiło, mężczyzna zdewastował pojazd nożem. Kiedyś pewna kobieta rzuciła butem w karetkę, a że była to szpilka, to uszkodziła samochód. Pewnego razu ktoś skopał drzwi karetki, z tego powodu zespół miał problemy, żeby z niej wyjść. Zdarza się też, oprócz agresji fizycznej, agresja słowna, w tym wyzwiska pod adresem ratowników czy lekarza.
W takich sytuacjach ratownicy również dochodzą swoich praw na drodze sądowej. - Wolałbym jednak, żebyśmy nie musieli tego robić. Cieszylibyśmy się, gdyby ludzie pozwolili wykonywać pogotowiu swoją pracę - dodaje dyrektor.
Jak telefon zaufania...
W dyspozytorni nie brakuje też takich zachowań pacjentów, które paraliżują pracę. Zdarzają się telefony, podczas których ludzie dzwonią i pytają o różne błahe sprawy, które można łatwo sprawdzić bez angażowania numeru alarmowego, np. o godzinę otwarcia aptek albo co się dzieje z pacjentem na którymś z oddziałów szpitala, lub czy jakaś potrawa szkodzi zdrowiu.– To tylko niepotrzebne i nieodpowiedzialne zajmowanie linii alarmowej. Ale czasami ludzie po prostu są samotni i dzwonią, żeby opowiedzieć historię swojej choroby i poskarżyć się na system, który oni widzieliby inaczej. Nawet jeśli sytuacja takiej osoby jest rzeczywiście trudna, dyspozytor, pomimo współczucia, nie ma żadnych możliwości rozwiązywania problemów rodzinnych, organizacyjnych czy logistycznych - mówi rzecznik mieleckiego pogotowia Aneta Dyka - Urbańska. - Nie zapominajmy, że numer alarmowy jest po to, żeby wybierać go w razie nagłych sytuacji, zagrażających zdrowiu i życiu.
Nie bójmy się pomóc
- Dużo jest też zgłoszeń tego typu, że ktoś jedzie samochodem i widzi leżącego na ziemi, ale wyegzekwowanie od tej osoby, żeby się zatrzymała, sprawdziła, w jakim stanie jest ta osoba, graniczy z cudem. W większości sytuacji wystarczy podejść i sprawdzić, bo jeśli ta osoba śpi, to nie ma konieczności nas wzywać. Wyjątkiem jest, jeśli na ciele tej osoby widoczne są jakieś obrażenia - wyjaśnia jeden z dyspozytorów. - Pamiętajmy, nieudzielenie pomocy osobie, która może jej potrzebować, jest karalne.
Lekarz nie jest konieczny
Od jakiegoś czasu do pacjentów jeżdżą głównie ratownicy medyczni i pielęgniarki, bez lekarza. Mają oni odpowiednią wiedzę i umiejętności, aby poradzić sobie z zagrażającą życiu sytuacją. - Ich specjalnością jest właśnie ratowanie życia – podkreśla Paweł Pazdan.
Dyspozytor wie, co robi
Aby być dyspozytorem medycznym, nie tylko trzeba mieć uprawnienia do pracy w ratownictwie medycznym, ale i doświadczenie w tej dziedzinie, a także przejść odpowiedni kurs, po którym zdaje się specjalny egzaminu. Dyspozytorzy ustawicznie przechodzą dodatkowe szkolenia, przynajmniej raz w roku uczą się, jak rozmawiać z pacjentami w różnego rodzaju sytuacjach.- Ci ludzie wiedzą, jak i o co zapytać, żeby człowiekowi pomóc. Często dyspozytor instruuje rozmówcę, co ma w danej sytuacji zrobić, jak np. przeprowadzić reanimację w oczekiwaniu na przyjazd karetki - mówi Aneta Dyka-Urbańska.
Bardzo często ludzie, którzy dzwonią na dyspozytornię, złoszczą się, że muszą podawać adres i inne dane. Jednak to jest niezbędne, żeby można było szybko wysłać odpowiednio przygotowaną karetkę. Często nie zdają sobie sprawy, że dyspozytor w momencie prowadzenia rozmowy z pacjentem równocześnie przekazuje zgłoszenie innemu dyspozytorowi, który w razie potrzeby wysyła odpowiedni zespół ratunkowy.
Kiedy karetka jest w drodze, dyspozytor przyjmujący nadal ustala potrzebne fakty, które są przekazywane na bieżąco zespołowi w karetce - podkreśla dyrektor. - To jest już część akcji ratunkowej, a nie zmarnowany czas. Marnuje go ten wzywający, który sam podejmuje zbędne wątki i niepotrzebnie sili się na złośliwości, typu: "A numer buta chcecie?".
Dzwoniąc na 112, każdorazowo łączymy się z Centrum Powiadamia Ratunkowego w Rzeszowie, tam operatorzy zbierają ogólne informacje i przekazują rozmowę do odpowiedniej dyspozytorni, w której zadaje się te same pytania odnoście do np. adresu zamieszkania.
- To dla nas bardzo ważne, żeby potwierdzić adres i inne kluczowe dla nas informacje – mówi rzecznik pogotowia. – Wielu dzwoniących uważa, że najważniejsze jest przekazanie, co się dzieje i jak do tego doszło, a każde pytanie na inny temat ich denerwuje. Nie zdają sobie sprawy, że gdy telefon straci zasięg, upadnie i się zepsuje, wyczerpie się bateria, pogotowie zostaje np. bez adresu i wysłanie karetki się opóźni. Wtedy na nic nam opisy tego, jak przebiegał wypadek. Gdy jest adres, pomoc dotrze nawet wtedy, gdy zabraknie innych informacji, a to jest najważniejsze.
Święta na dyspozytorni
W święta w zasadzie nic się w pracy nie zmienia. Oczywiście zawsze ktoś musi mieć wtedy dyżur, mówią dyspozytorzy. W Wigilię jest raczej normalnie, zgłoszeń jest tyle, co zwykle, ale znacznie więcej jest ich w drugi dzień świąt. Są to zazwyczaj sytuacje związane z przedawkowaniem jedzenia, alkoholu lub emocji.- Od wielu lat my, dyspozytorzy, staramy się sobie we własnym gronie zorganizować te święta tak, żeby wprowadzić choć namiastkę atmosfery domowej. Mamy trochę inne potrawy niż zwykłe kanapki, jest choinka, życzenia. Jednak kiedy pracy jest dużo, niekoniecznie się odczuwa, że to dzień świąteczny. Ale są chwile, kiedy rzeczywiście wydaje się, że jest tak bardziej uroczyście - mówi pracownik dyspozytorni.
W Mielcu jest ponad 20 dyspozytorów, którzy pracując w ruchu ciągłym, zmieniają się. Zawsze na dyżurze jest ich czterech. Jeśli chodzi o święta, to dyspozytorzy dyżurują tak, jak wypada to z grafiku.