Założycielami mieleckiej formacji morsów są Kinga Krzemień i Rafał Błachowicz, ale nie ma wśród nich kierowników. Wieść o morsach niosła się po całym powiecie i tak do grona starych wyjadaczy dołączały coraz to nowe osoby. Dziś jest ich już kilkudziesięciu. - Morsy Mielec obecnie liczą około 30 osób, ale ciągle nas przybywa i grupa stopniowo się powiększa. Oprócz morsów są też foczki. Cieszy nas, że nawet kobiety chcą coś zrobić dla swojego zdrowia - zdradza nam Mateusz Dymek. Najmłodszy członek grupy ma kilka lat, najstarszy jest po 60-tce. - Wiek tu nie ma znaczenia, najważniejsze jest, że się dobrze razem bawimy - mówiła nam w minionym sezonie Kinga Krzemień: - Te spotkania to dla nas po prostu przyjemność. Wystarczy spojrzeć na tych wszystkich ludzi i wszystko jest jasne. Zadowoleni, zrelaksowani.
- Jesteśmy grupą śmiałków kochających kąpiel w lodowatej wodzie przy temperaturze niekiedy ujemnej. Lubimy zastrzyk adrenaliny na najwyższym poziomie. Dla nas niestraszne jest zimno i ujemne temperatury. To frajda, zabawa i samo zdrowie - opowiada z pasją Mateusz Dymek.
Jak wyglądają spotkania mieleckich morsów? To już pewna tradycja, rytuał – można by rzec. Jeśli woda jest skuta lodem, najpierw trzeba wykuć łopatą lub siekierą przerębel. To nic innego jak otwór w lodzie – najpierw niewielki, by sprawdzić grubość lodu i głębokość wody. Potem, po obrysowaniu przerębla na docelową wielkość, kilka osób przebija się do wody. Ale nie od razu. Morsy stopniowo obrysowują coraz głębsze rowki, by ostatecznie dobić się do wody. Wiadomo – im grubszy lód, tym trudniej przygotować miejsce morsowania.
Więcej w 7 numerze Korso.