Przygodę, wolność, kontakt z dziką przyrodą i możliwość sprawdzenia się w walce z siłami natury. Ucząc się wiosłowania, poczułem się naprawdę wolny i szczęśliwy. W jednej chwili odciąłem się od brzegu, na którym pozostali inni ludzie, zmartwienia i troski. Byłem tylko ja, ponton i woda. I choć nie umiem pływać, wcale się nie bałem.
Dzień po pierwszej próbie wypłynąłem z Rzeszowa do Gdańska. Nie wiedziałem jeszcze, czy tam dopłynę. Wziąłem ze sobą namiot, śpiwór, napoje w butelkach, trochę jedzenia. Pamiętam, że taksówkarz, który wiózł mnie pod most załęski w Rzeszowie, spod którego startowałem o 6 rano, gdy usłyszał, co chcę uczynić, postukał się w głowę. Ale i pogratulował pomysłu. Potem już był Wisłok, piękny i dziki, a następnego dnia San, który wydał mi się groźny i bardzo szeroki. Dużo by pisać o tym pierwszym spływie, o uczeniu się rzeki, poznawaniu, którędy biegnie nurt, gdzie jest mielizna, o walce z wiatrami, wirami, pierwszym, drugim i ostatnim topieniu się – tylko przez nieuwagę, którą dziś nazywam już głupotą. Tak czy inaczej, po 3 tygodniach wypłynąłem na Bałtyk. I byłem smutny, że rzeka musiała się skończyć. Przepłynąłem przez centrum Gdańska i złożyłem hołd polskim żołnierzom poległym na Westerplatte, wszak był koniec sierpnia 2009 roku, niemal 70. rocznica wybuchu II wojny światowej. Byłem spalony słońcem, zmęczony ciągłymi warunkami polowymi, bez ciepłych posiłków, ale dziwnie szczęśliwy i wyjątkowo silny. Z lustra spoglądał na mnie ktoś całkiem inny, umięśniony, z dziwnym błyskiem w oku. Wiedziałem już, że na rzekę powrócę.
Więcej w 35 numerze Korso