- Żona termin porodu miała wyznaczony na 23 kwietnia. Dwa dni wcześniej poszła do kontroli, do lekarza, który ją prowadził. Przebadał ją i powiedział, że wszystko jest w porządku, miała zrobić kontrolne badanie – mówił Piotr, mieszkaniec jednej z gmin w powiecie mieleckim.
Lekarz powiedział ciężarnej, żeby zgłosiła się do szpitala 30 kwietnia. Tak też się stało. 30 kwietnia została przyjęta na ginekologię. W niedzielę, 1 maja, lekarze zabrali ją na porodówkę, próbowano wywołać poród, ale bez skutku. Po dniu przerwy znowu znalazła się na sali porodów. Potem jeszcze dwa razy wywoływano poród. - Żona prosiła lekarzy, aby wykonali jej cesarskie cięcie. Ci jednak stwierdzili, że skoro urodziła już dwóch synów siłami natury, to i teraz jest to możliwe – opowiadał pan Piotr.
W piątek, 6 maja, po godzinie 6, kobiecie odeszły wody. - Żonę zabrano na porodówkę. Przyjechałem do szpitala. Spotkałem się z lekarzem prowadzącym, który powiedział, że za 2-3 godziny nasz synek powinien się urodzić. Żona źle się czuła, ponownie prosiła o cesarskie cięcie. Po godzinie 10 lekarz powiedział, że żona będzie przygotowywana do cesarki, że czekają na decyzję ordynatora – mówił Piotr.
Chłopiec urodził się po godzinie 12. Jak twierdził jego ojciec, dziecko nie miało tętna. - Rozpoczęła się reanimacja i po kilkudziesięciu minutach przywrócono puls. Ważył ponad 5 kilogramów. Dziecko umieszczono w inkubatorze, oddychał za nie respirator. Zmarło po 30 godzinach, 7 maja. - Planowaliśmy to dziecko, wszystko już było przygotowane - ojciec dziecka jest załamany i ma żal do specjalistów z mieleckiego szpitala. Zgłosił zawiadomienie do prokuratury.
Więcej w 1 numerze Korso