reklama

Kiedyś to były wesela...

Opublikowano:
Autor:

Kiedyś to były wesela...  - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościWesele to podobno jedno z największych przeżyć, na jakie człowiek naraża się w życiu. Bardziej stresująca jest tylko śmierć - albo rozwód. Dziś otoczka ślubów jest tak rozdmuchana, że liczy się nawet, czy kolor zaproszeń pasuje do koloru kwiatów przy ołtarzu. Kiedyś jednak, w tych "starych, dobrych czasach" bywało inaczej. Nie znaczy to jednak, że mniej stresująco dla młodych i gości...

Szczególnie dużo do powiedzenia o dawnych weselach mają członkowie zespołów. Oni zawsze kręcili się w pobliżu najważniejszych zdarzeń, a nawet brali w nich udział, i to od samego początku, kiedy zajeżdżali do pana młodego, żeby "ogrywać" przybywających gości, przez przejazd do panny młodej, po zabawę do białego rana, kiedy wiele mogło się jeszcze zdarzyć...

 

Akordeon musi być!

 

Kiedyś nie było oczywiście sprzętu na miarę XXI wieku, kiedy jeden człowiek z pomocą instrumentu czy nawet komputera może wykonywać w zasadzie pracę całego zespołu, a więc i  grupa muzyków musiała być odpowiednio większa.  Najczęściej nie składała się z jakichś profesjonalistów, ale zbieraniny osób, w której każdy potrafił brzdąkać to na jednym, to na drugim instrumencie. Nie mogło w takim zespole zabraknąć oczywiście akordeonu. 

- Tatuśkowi udało się kupić gdzieś na jarmarku stary akordeon - wspomina jeden z grających na weselach w tamtych latach pan Krzysztof spod Mielca. - Od małego miałem dryg do nauki, więc szybko udało mi się grać jakieś nietrudne melodyjki. Potrafiłem nawet zagrać bez nut, ze słuchu, co mi się potem bardzo przydało, kiedy goście weselni domagali się konkretnych melodii, a skąd wziąć do nich na poczekaniu nuty? Grało się więc, co popadło, a nikomu też to większej różnicy nie robiło, bo na wesele przychodziło się w trzech celach: najeść się, popić i potańczyć. Kiedy jeszcze nie było kamer, a i aparaty były rzadkością, ludzie czuli się o wiele swobodniej, bo nie musieli się bać, że głupio wyjdą na nagraniu. Dziś też już raczej nikt nie idzie na wesele, żeby się najeść, bo dosyć ma we własnej lodówce. Ale kiedyś? Ciotki i kuzynki całymi dnami siedziały w kuchni, a i tak potem wszystko znikało ze stołów. A jak ktoś jeszcze postawił na stole takie rarytasy, jak coca-cola, to cieszył się dużym poważaniem wśród ludzi, że bogaty i na czasie. 

 

Setka na nerwy

 

Jedno się nie zmieniło: czy dawniej, czy dziś, wesela wzbudzały mnóstwo emocji. Niejeden pan młody szedł do ołtarza jak do walki ze smokiem, niejedna panna młoda przepłakała całą noc, bo musiała słuchać poleceń rodziców. 

- Raz zdarzył mi się bardzo nietypowy przypadek - wspomina pan Krzysztof. - Graliśmy akurat w którejś miejscowości z dala od Mielca i trochę pobłądziliśmy. Natomiast już z daleka można było poznać, gdzie jest pan młody, bo otaczała go gęsta chmura papierosowego dymu. Biedny, widać tak się stresował, że nie wiedział  sam, co ze sobą zrobić. Kiedy rozłożyliśmy już instrumenty i zaczęliśmy się szykować do grania, młody nagle wsiadł na motor któregoś z weselnych gości i odjechał w siną dal! Nie mieliśmy pojęcia, co robić. Gonić go czy grać dalej, nie patrząc na nic? W dodatku jego matka i stado sióstr wpadły w taką histerię, że zagłuszały nawet nas. Wyglądało już na to, że po raz pierwszy w życiu będę świadkiem odwołanego ślubu. Na szczęście po jakichś piętnastu minutach pan młody się znalazł, to znaczy przyjechał z powrotem. A raczej przyjechał już wężykiem. Pomagał sobie jak mógł, żeby przejść przez te ciężkie wydarzenie. Jego matka nie była jednak tak wyrozumiała. Chwyciła go za klapy marynarki i wrzeszczała jak na małego chłopca. W końcu się uspokoiła, ale młody wyglądał strasznie, a do tego śmierdziało od niego jak z gorzelni. Ślub jednak się odbył, widać panna młoda była trochę bardziej wyrozumiała niż własna matka.  Innym razem znowu to dziewczyna nie chciała wyjść do swojego przyszłego męża. Matka błagała, ojciec się wściekał, a ona zamknęła się w pokoju z drużką i ani myślała zejść. Skandal wisiał już w powietrzu, bo pan młody zajechał na podwórko, a tu młodej ani widu, ani słychu! Na poczekaniu zorganizowałem zabawę w wykupywanie, młody musiał postawić flaszkę czy dwie, zanim dostanie swoją wybrankę.. Zamiast niej pojawiła się jakaś podstarzała ciotka. Na jego miejscu to pewnie bym już uciekł, ale młody okazał się bardziej wytrwały. Czekał, czekał, aż się doczekał. Ale nie wiem, jak to dalej z nimi było... 

 

Gdzie schować wódkę? 

 

 Zresztą na weselach, kiedy ludzie myślą o tylu rzeczach naraz, nietrudno o wpadkę. Nieraz widziałem matki i teściowe latające w papilotach albo kapciach, bo zapomniały się przebrać. Ale najśmieszniejszy - przynajmniej dla nas - był pan młody, który wyszedł na podłogę na pierwszy taniec z przyczepionym do spodni lepem na muchy, które wtedy wszędzie rozwieszano dla ochrony przed owadami. Od razu przeżył pierwszą w małżeństwie kłótnię, bo nie spodobało się to jego młodziutkiej żonie.

Kiedy jeszcze domy weselne nie wyrastały jak grzyby po deszczu, wesela często odbywały się w okolicznych remizach, domach, w namiotach ustawionych na podwórkach, a orkiestra grała na specjalnie do tego celu zbitej podłodze. Problem był tylko z przechowywaniem jedzenia, a jeszcze większy alkoholu, tak, żeby nikt się do niego nie dobrał. Kiedyś dobrze po północy wyszedłem na chwilę na dwór, żeby zapalić papierosa. Zbliżałem się do stodoły, gdy usłyszałem czyjeś stękanie. Zaglądnąłem z ciekawości i zobaczyłem dwie wierzgające w powietrzu nogi. Reszta utkwiła pomiędzy snopkami słomy. Rzuciłem się na ratunek. Po dobrej chwili udało mi się oswobodzić ojca młodej. Okazało się, że schował tam wódkę, żeby nikt mu się do niej nie dobrał, a kiedy chciał wyciągnąć parę butelek, za bardzo się przechylił i wpadł między snopy.

Pan Krzysztof przyznaje, że i dawniej, i dziś największy problem jest z pijanymi gośćmi. 

 - Pół biedy, kiedy taki się opije i pójdzie spać, ale widziałem już takie przypadki, że gość weselny usiadł na torcie! Myślałem, że matki młodych go rozszarpią! Nie mogły jednak nic zrobić, a tort nie nadawał się już do niczego. Muzykom też nieraz się od takich gości obrywało. Szczególnie jeśli koniecznie chcieli, żebyśmy im zagrali jakiś kawałek, a nie znaliśmy go, albo gość był taki pijany, że ciężko było go zrozumieć. Śpiewali nam wtedy fragment albo wyzywali od takich różnych... Ale najgorzej było, jak upiła się kobitka. Nie dawała nam spokoju, bo twierdziła, że za głośno gramy. No i w końcu wyszarpnęła nam kabelek od głośnika.. Sprzęt zepsuty, muzyki na weselu już nie było, młodzi płacili za zniszczenia... Słowem, chyba pluli sobie w brodę, że ją zaprosili... 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE