Dziadek pana Zbigniewa, Stanisław Niedbała, urodził się 11 listopada 1904. W młodości służył dwa lata w wojsku, przy koniach. Kiedy przyszła II wojna światowa również ruszył do walki. 2 września 1939 roku wyszedł z domu. Dostał kartę mobilizacyjną, miał się zgłosić do jednostki w Dębicy.
Tam, gdzie pękały skały
- Czy tu walczyli do 17 września, tego nie wiem, ale po 17 września Sowieci wywieźli jeńców na wschód - tłumaczy pan Zbigniew. - Dziadek znalazł się w strefie Katynia, Miednoje. Podejrzewam, że przeżył, bo był szeregowcem, a nie oficerem. Bo jakby był wyższy rangą, to by pewnie zginął. Ale był tak daleko na wschodzie, że gdy wspominał tamtejsze zimy, to twierdził, że gdy się sikało, to mocz nie dolatywał do ziemi tylko zamarzał.Gdy zmobilizowano armię Andersa, Stanisław do niej dołączył. I tak przez Daleki Wschód, dzisiejszy Irak, Iran, a w końcu statkiem żołnierze dopłynęli do północnej Afryki. W Ziemi Świętej byli akurat w okresie Wielkanocy.
- Jest taka pieśń kościelna: "Skały pękły, ziemia drżała". Żołnierze wkładali na pamiątkę tych słów ręce w pęknięcia skalne, bo byli zapewne w okolicach Jerozolimy. Z tamtych rejonów powędrowali pod Monte Cassino - relacjonuje pan Zbigniew.
Tam Stanisław został ranny.
- Odkąd go zapamiętałem, to chodził z laseczką i utykał - wspomina jego wnuk. - Niewyjęty odłamek siedział mu w nodze, bo samochód z żołnierzami, wyjeżdżając pod górę, spadł w przepaść. Dziadek uszedł z życiem, ale w tamtych czasach odłamka nie miał kto usunąć. Utykał, ale chodził. Nie bolało go aż tak, żeby gdzieś z tym potem poszedł. Zresztą po wojnie, jako żołnierz armii Andersa, siedział cicho jak mysz pod miotłą, uprawiał 3 hektary pola, obserwowany przez władzę. Nie był szkodliwy, więc nie był aresztowany. Troszeczkę represji doznał za to mój tato z tego powodu, gdy był młody. Za to, że był synem żołnierza armii Andersa, to służył w polskim wojsku w karnej kompanii, i to dłużej niż 2 lata.
Po wojnie Stanisław znalazł się na terenie Anglii i stamtąd wrócił po demobilizacji w maju 1947 roku, do Jam. Wrócił w ciemno, nie wiedząc nic o reszcie rodziny, czy tutaj ktoś żyje, czy wszyscy zginęli gdzieś w wojennej pożodze. Kierował nim patriotyzm, bo miał przecież możliwości zostać w Anglii, wyjechać do Ameryki, Kanady, Australii... On wybrał Polskę.
Dwa razy od Niemca
Może inaczej potoczyłyby się losy rodziny Niedbałów, gdyby istniały wtedy telefony komórkowe. Stanisław dowiedziałby się, że jego rodzina była zaledwie 100 kilometrów od Monte Cassino, w obozie w Brunszwiku...
- Tak się złożyło, że tutaj wszyscy przeżyli: moja babcia, czyli jego żona, i mój tato, czyli najstarszy syn. I ciotka, która jeszcze żyje, i stryj Alojzy, który był z nich najmłodszy - relacjonuje pan Zbigniew.
W 1944 Niemcy przesiedlili ludność, najpierw do lasu w Dulczy Małej, bo front stał już na Jamnicy. - Tata był wtedy najstarszy i był jakby ojcem rodziny, miał też konia - mówi pan Zbigniew. - Mieszkali w tym lesie około dwóch tygodni, a potem któregoś poranka Niemcy okrążyli ich na koniach, motorami i samochodami i zagnali do Dąbrowy Tarnowskiej na dworzec kolejowy. Kiedy mój tata był później, długo po wojnie, w szpitalu w Dąbrowie i patrzył na mijaną drogę, to mówił, że te akacyjki wtedy, w 1944, były takie małe, a teraz to już duże drzewa.... A jak prowadzili ich do Dąbrowy, to ktoś namówił tatę, żeby uciekł. On zboczył z koniem w jakąś leśną dróżkę, ale szybko dopadł go Niemiec i tak zbił nahajem, że aż krew uszami poszła. Niemiec chciał go zastrzelić na miejscu, ale wśród tych ludzi była nauczycielka, Janicka się nazywała, uczyła w szkole w Jamach i znała język niemiecki, więc jakoś go wybroniła.
Niemcy zaganiali ludzi do bydlęcych wagonów. Te konie z wozami zostały na placu, albo miejscowi je sobie wzięli, albo Niemcy zagospodarowali. Po dwóch tygodniach podróży do Niemiec wysiedli w Brunszwiku. Tam tata pana Zbigniewa i inni wysiedleńcy pracowali na kolei, nosili szyny. Tam też dostał od Niemca lanie, bo zgubił - albo mu ukradli - rękawice. A to była zima z 1944/45, a oni te szyny nosili w rękach.
- Był z nim też jego rówieśnik, Emil Walas, mieszkał w Jamach, ale już nie żyje - wspomina pan Zbigniew. - On właśnie wspominał: "Pamiętam jak twojego ojca zbili, bo te rękawice zgubił...". W 1944 mój tata miał 15 lat, więc musiał już pracować, babka też chodziła do pracy. Tylko dwoje młodszych dzieci nie podlegało obowiązkowi pracy.
Na kupkę popiołu...
Po wyzwoleniu przez armię amerykańską jeńcy z obozu w Brunszwiku jeszcze 9 miesięcy przebywali pod ich administracją. Wtedy panowały już inne warunki. Pracował, kto chciał.- Nie zmuszali, ale coś tam trzeba było robić, bo przecież z nudów człowiek by nie wytrzymał - tłumaczy pan Zbigniew. - A potem wrócili do domu, też nie wiedząc, co tutaj zastaną. Przyjechali na kupkę popiołu, bo tutaj wszystko było spalone. Bez ojca, bo nie wiadomo było, czy ojciec żyje, czy nie. Mój tato miał 10 lat, jak dziadek wyszedł z domu. Jak wrócił - miał 18. Z dziecka zrobił się młodzieniec.
Syn pojechał więc po tatę koniem do Mielca. Nie rozpoznali się... A wcześniej Stanisław pisał listy do domu.
- Mówił potem, że ten list się wrócił, były na nim niemieckie pieczątki, bo na tyle byli Niemcy uczciwi, że go nie wyrzucili. Był pewien, że jego rodziny tu nie ma, skoro nie odebrali listu. Szukał ich też przez Czerwony Krzyż.
***
Generał Władysław Sikorski podczas wizytacji wojsk polskich w Iranie, przechodząc obok Stanisława Niedbały, zagadnął do niego: Skąd żołnierzu jesteście? - Z mieleckiego - odpowiedział Stanisław. - O, ja też - odparł generał i klepnął go w ramię.
Gdy gen. Sikorski dzień później wracał samolotem do Wielkiej Brytanii, zginął w katastrofie lotniczej.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.