Kto wpadł na pomysł, żeby powstała taka gazeta w Mielcu?
- To był mój pomysł, ale byli też inni ludzie, którzy też tego chcieli. Nie było właściwie nigdy do tej pory w Mielcu takiej gazety miejskiej ani powiatowej, byliśmy pierwsi.
Znalazło się nas 12 osób, w tym jedna kobieta i założyliśmy gazetę. Nigdy nie zgodziliśmy się na to, żeby do naszej gazety przystąpiła jakaś firma. Osoby prywatne założyły gazetę i tak jest do dzisiaj. Złożyliśmy się na ten cel, można powiedzieć, że poszliśmy va banque. Zrobiliśmy prawdziwą kampanię prasową i ludzie się szybko w jednym czasie dowiedzieli, że coś takiego powstało. Chcieliśmy mieć gazetę, która będzie poruszała tematy lokalne. Tak jest do dzisiejszego dnia i ja bardzo dziękuję za to, że utrzymaliście tę lokalność Korso.
Skąd wziął się pomysł na nazwę?
- Jeśli chodzi o nazwę, to pewnego wieczora, kiedy się spotkaliśmy (bo spotykaliśmy się codziennie, żeby coś omówić, tacy pasjonaci), moi koledzy dali mi zadanie, żebym wymyślił nazwę dla naszej gazety. Więc wieczorem sobie posiedziałem, pomyślałem, powypisywałem i chyba była to 26 nazwa, która mi przyszła do głowy. Spodobała mi się, bo była taka niecodzienna, a właśnie chodziło o coś takiego, co ludzi zadziwi i zaskoczy. Korso to przecież nazwa włoska, tam w każdym mieście było korso, czyli plac, gdzie ludzie się spotykali i dyskutowali. Wszystkim się od razu nazwa spodobała. Po paru latach dowiedzieliśmy się, że było jeszcze Korso, które powstało w jakimś mieście na Słowacji i to miasto jakiś czas z nami utrzymywało kontakt, ale nie było takiej drugiej nazwy w Polsce.
Kiedy ukazał się pierwszy numer?
- Premierowy numer pojawił się 1 sierpnia, dlatego że w lipcu miało dojść do bicia rekordu w skoku spadochronowym. Mianowicie spadochroniarze z Mielca i okolic umówili się, że będą bić rekord i myśmy po prostu przystąpili do imprezy lotniczej. Do skoku przystąpiła bardzo duża grupa spadochroniarzy, ale pobić rekordu się nie udało, bo nie przyjechali wszyscy. Skok się jednak odbył i to był taki lotniczy akcent na początek naszej działalności. Oczywiście w numerze premierowym ta akcja została opisana. Potem była przerwa i kolejny numer ukazał się 5 września. Pierwszy nakład wynosił 10000 egzemplarzy. Były i takie momenty, że trzeba było wesprzeć finansowo gazetę. Założyliśmy sobie, że jeżeli Korso przezwycięży czas, to my powinniśmy prędzej zejść z tego świata niż Korso.
Przed nami leży pierwszy – archiwalny numer, i ostatni, prosto z drukarni. To zupełnie inne gazety. Mam wrażenie, że "Korso" zmieniło się tak, jak Mielec. Stworzył pan tę gazetę wraz z zespołem redakcyjnym i dużym gronem współpracowników w czasach, gdy tak naprawdę mało kto wiedział, jak coś takiego zrobić. Gazeta była czarno-biała, składana z tekstów przygotowywanych tydzień wcześniej, bo sam skład i druk trwał kilka dni...
- Trudno porównywać te dwie gazety. To były inne czasy i gazeta też musiała być inna. Stworzyliśmy prawdziwą gazetę miejską, a wtedy to była nowość. "Głos Załogi", a potem jego kontynuator "Głos Mielecki", były gazetami WSK i nieczęsto wychodziły poza bramy zakładu. My wyszliśmy nie tylko za bramę WSK, ale i za granice miasta, do miasteczek i gmin powiatu, a także poza powiat, bo również do Baranowa Sandomierskiego, Kolbuszowej, czy nawet Dębicy. W tym też czasie Mielec zaczął mieć problemy. Pojawiło się bezrobocie, WSK – żywiciel miasta, zaczęła podupadać. Ale my mieliśmy cel, który konsekwentnie realizowaliśmy: robić gazetę, która informuje o tym, co w powiecie się dzieje. Mieliśmy być w centrum wydarzeń w mieście i wszystkich gminach. Staraliśmy się nie komentować rzeczywistości, ale opisywać ją taką, jaka była, ze wszystkimi jej barwami, również tymi ciemnymi. Tej zasady pilnowałem.
Teraz robimy gazetę błyskawicznie, jeśli porównać to z pierwszymi latami "Korso". Niejednokrotnie zdarza się, że na "jedynce" (pierwsza strona) mamy informację o wypadku, który zdarzył się w poniedziałek po południu. Cykl produkcyjny, a więc i "informacyjny" był na początku istnienia "Korso" zupełnie inny, wynikał z faktu, że nie było komputerów, internetu, "komórek", kserokopiarek, skanerów, aparatów cyfrowych...
- Gazetę składaliśmy przez tydzień. W poniedziałek była wysyłana do Rzeszowa i ukazywała się w czwartek. Artykuły pisaliśmy na maszynach, zdjęcia robiło się aparatami analogowymi, trzeba je było później wywołać. I wyglądało to tak, że do teczki pakowaliśmy maszynopisy, przypisane do nich zdjęcia oraz makiety stron, na których zaznaczałem, gdzie jaki tekst ma być. Teczkę z materiałami wysyłaliśmy autobusem kursowym do Rzeszowa, gdzie od kierowcy odbierał ją pracownik drukarni. Tam przepisywano teksty na komputerze, łamano i drukowano, zdjęcia były skanowane, naświetlano płyty drukarskie, trawiono je, zecer układał czcionki. Wszystko to trwało dodatkowych kilka dni, więc informacje czytelnik otrzymywał z tygodniowym opóźnieniem.
W czwartek "Korso" było w kioskach, później zmieniło się to na środę, w końcu na wtorek. Teraz wiele informacji przychodzi e-mailem, a wtedy w instytucjach można było ewentualnie dostać kopię dokumentu albo spisać z niego potrzebne informacje, bo nie było kserokopiarek etc. To wydłużało czas, praca nad każdym tekstem była wielkim wysiłkiem.
Tylko urzędy miały telefony, prywatni ludzie z rzadka, więc dostęp do informacji był naprawdę skromny...
- Tak. Prawdziwa rewolucja nastąpiła po 1995 roku, gdy zaczęła się era komputeryzacji. Od początku mieliśmy co prawda w redakcji jeden komputer, ale dziennikarze używali przeważnie maszyn do pisania. Jednak zawsze pozostanę przy zdaniu, że najważniejsi w gazecie są ludzie, nie sprzęt. I zawsze będę wdzięczny tym wszystkim, którzy pomagali nam tworzyć gazetę. Było to grono 20-25 osób. Oprócz dziennikarzy etatowych, było bardzo wielu współpracowników. Bez nich nie dalibyśmy rady. Założyliśmy sobie, że nie będziemy pisali długich artykułów, ale jak najwięcej krótkich informacji. I mimo że gazeta była skromna objętościowo, sprawiała wrażenie bogatej treściowo.
Co dawało panu najwięcej satysfakcji?
- To, że tworzyliśmy wolną prasę, że mogliśmy pisać prawdę, że nie było nad nami żadnej niewidzialnej ręki, cenzury, do której przez wiele lat rzeczywistość polska przywykła. A przede wszystkim, że mieliśmy tak wielu czytelników!
Co czuje pierwszy naczelny i pomysłodawca nazwy, widząc obecnie "Korso" w kioskach?
- Sporo satysfakcji. Miałem marzenie, że ta gazeta nas przeżyje. Teraz jestem pewien, że tak będzie. To dla mnie wielka radość, bo wielu wieszczyło krótki żywot "Korso". W drukarni, gdy przynieśliśmy im pierwszy numer do składu i druku, nie chcieli z nami negocjować ceny. Myśleli chyba, że to jednorazowa produkcja, wybryk, jakich wtedy było sporo. Powiedziano nam, że jeśli utrzymamy się przez pięć numerów, to pogadamy. I faktycznie dotrzymali słowa. Przy szóstym numerze udało nam się już osiągnąć sporą zniżkę, zjechaliśmy wówczas bodajże z 17 mln zł do około ośmiu, oczywiście myśląc o starych pieniądzach. A potem już przestali się dziwić. Cieszę się, że nasze marzenia się spełniły.
Co by pan uznał za pierwszy sukces Korso?
- Był taki konkurs ogłoszony w Polsce na gazetę lokalną, w 1994 roku. My w tym konkursie wygraliśmy i dostaliśmy wtedy jako nagrodę prawdziwą igłową drukarkę. Konkurs był pod patronatem międzynarodowym (Międzynarodowa Fundacja na Rzecz Demokracji Lokalnej). Pamiętam, że siedziałem całą noc i cały dzień, żeby wypełnić aplikacje do tego konkursu, nikogo do tego nie angażowałem. Potem się okazało, że otrzymaliśmy pismo z Warszawy, w którym mam pogratulowali zwycięstwa w konkursie. Wtedy zyskaliśmy pierwszą porządną drukarkę, bo wcześniej pisaliśmy jeszcze na maszynach.
Czy pamięta pan wykrycie jakieś afery?
- Przywieźli nam w okolice Wojsławia mnóstwo beczek, najprawdopodobniej z jakąś toksyczną substancją. Myśmy doprowadzili do tego, że wygoniliśmy tych, którzy przywieźli te beczki. Prezydent ówczesny zgodził się na przywiezienie tego, ale myśmy otwarcie się sprzeciwili i beczki odjechały z Mielca.
Zakładał pan gazetę papierową, jak pan teraz widzi Korso?
- Tak, początkowo pracowaliśmy na naszych prywatnych maszynach. Potem trzeba było przejść na inne formy druku i składania. Z początku były to papierowe makiety, sporządzoną makietę musieliśmy zawieźć do Rzeszowa, a na następny dzień się ukazywała gazeta i nigdy nie było wpadki terminowej. Potem składaliśmy już gazetę elektronicznie. Nie znaczy to, że nam odeszła robota, praca była, ale w innej postaci. Trzeba było też nauczyć się pewnych rzeczy. Ja jestem wychowany na gazetach tradycyjnych, papierowych, ale w redakcji jako pierwszy zarządziłem, że wszyscy dziennikarze muszą umieć pisać na komputerze. Zrobiliśmy takie dwa czy trzy popołudnia, podczas których stanęliśmy sobie dookoła jednego komputera i uczyliśmy się pisania. To była nowość, ale potem jedyny problem był taki, kiedy kupią nowe komputery.
Obecnie równolegle z papierowymi gazetami funkcjonują media elektroniczne. I bardzo dobrze, każdy wybierze coś dla siebie. Jednak wiele osób mówi, że jak weźmie gazetę do ręki, to czuje się z tym dobrze i z tego nie zrezygnuje.
Niektóre fragmenty wywiadu pochodzą z publikacji: 25 lat "Korso". Srebrny Jubileusz. Z biegiem lat - z biegiem wydarzeń.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.